Wiza – samodzielnie czy z pośrednictwem?
Stali czytelnicy mojego bloga wiedzą, że – czy chodzi o wyjazd do najbardziej tajemniczego kraju świata, czy o zjedzenie „zgniłego jaja”, czy o robotę papierkową przed wyjazdem, z przeciwnościami losu lubię sobie radzić sam. No, może nie tyle sam, co jak najniższym kosztem finansowym, ale nierzadko oznacza to dokładnie to samo.
Planowanie moich Wypraw to coś, czym bardzo nie lubię się dzielić. Z jednej strony chodzi o to, że jeśli coś pójdzie nie tak, to mogę mieć pretensje tylko do siebie (a że nie lubię sytuacji konfliktowych, to tak jest po prostu łatwiej); z drugiej – po tym, jak już opadnie kurz i zrosną się złamania, mogę cieszyć się osobistą satysfakcją płynącą z udanego (zazwyczaj) i świetnie zorganizowanego (rzadziej) wyjazdu. To taki mały, osobisty fetysz – po prostu lubię móc powiedzieć, że od początku do końca wszystko załatwiłem samodzielnie, bez uciekania się do rzucania w problem pieniędzmi.
Bywają jednak sytuacje, kiedy zdarza mi się myśleć o rozwiązaniach prostszych, ale bardziej obciążających finansowo. Jedną z nich, zdarzającą się notorycznie, są kwestie wizowe.
Wiza załatwiana samodzielnie
Wizy to zawsze mniejszy lub większy problem. W starych, dobrych czasach (zwłaszcza na 3. i 4. Roku studiów… – aż łezka się kręci) nie widziałem problemu w wyprawie do właściwej ambasady, odstaniu godziny czy dwóch w kolejce, a następnie powtórzeniu tej wyprawy kilka dni później, by odebrać upragniony papierek. Czasy się jednak zmieniają – na kark spada praca zawodowa i inne obowiązki (na szczęście jeszcze nie wołające „jeść!”), a nie każdy szef ze zrozumieniem traktuje stwierdzenie: jutro będę później, bo muszę skoczyć po wizę do Laosu.
Szczęściem mieszkam w Warszawie, w związku z czym wszystkie placówki dyplomatyczne mam pod ręką. Wybranie się na Saską Kępę, w okolice ulicy Rejtana czy do innych, bardziej zadupiastych miejscówek nie stanowi dla mnie większego problemu – tym bardziej, że w ciepłe miesiące poruszam się po mieście motocyklem, a więc korki mi nie straszne.
Z drugiej strony, nie lubię zbyt często bywać w tych samych krajach, a tym samym powolutku (ale jednak) wyczerpują mi się państwa dysponujące ambasadami na miejscu. Pierwsze koty za płoty poleciały w przypadku wizy do Birmy, kiedy byłem już o maleńki krok od tego, by uciec się do pośrednictwa. Był strach o paszporty, była również obawa o formalności – „zdalne” załatwianie wizy zawsze zostawia pole na sporą niepewność: czy opłata się nie zmieniła, czy dosłaliśmy odpowiednią ilość zdjęć, czy w międzyczasie nie zmieniły się zasady i teraz do wniosków wizowych nie trzeba dołączać próbki moczu… Tego człowiek nigdy nie jest pewien na 100%.
Wreszcie, mamy jeszcze kwestie finansowe. Opłaty konsularne nie są niskie, ale wciąż pozostają w granicach rozsądku; sprawa ma się podobnie z płatnością za wysyłkę zwrotną. W gruncie rzeczy te 200+ złotych to niewielka kwota za możliwość pobytu w kraju, do którego mamy już bilety, a może nawet częściowo opracowaną trasę.
Załatwiając wizę samodzielnie mamy więc, wśród plusów:
- niski koszt (wyłącznie opłata konsularna + ew. wysyłka zwrotna);
- większą kontrolę nad procesem (nikt poza ambasadą nie powie nam, że „się nie da”);
- satysfakcję z samodzielnego przebrnięcia przez proces (wiem, że dla niektórych – w tym dla mnie – to się liczy).
Minusami są jednak:
- niepewność (bo z ambasadami nigdy nic na 100% nie wiadomo, chyba że to ambasada Niemiec)
- poświęcony czas (przede wszystkim na dojazdy i wystawanie w kolejkach – zwłaszcza jeśli nie mieszkacie w Warszawie)
- trudności w komunikacji (bo znajomość języka się przydaje – zwłaszcza w przypadku krajów dysponujących mniej reprezentacyjnymi placówkami)
Najprościej mówiąc, jeśli chcecie być do przodu finansowo, to trzeba uzbroić się w cierpliwość i stalowe jaja, w które rzeczywistość potrafi czasem kopnąć na pełnej pycie.
Pośrednictwo wizowe
Załóżmy jednak, że jesteście rodzicami dwójki cudownych dzieciaków, których gile malowniczo rozlewają się codziennie po Waszym rodzinnym kombi, ale Wasz zew przygody jeszcze nie ucichł i od czasu do czasu kwili głośniej spod wysłużonego narożnika z Ikei. Załóżmy również, że zapragnęliście wybrać się na 2 tygodnie do – powiedzmy – Kazachstanu. Bo czemu nie?
Zgodnie z powszechnie dostępnymi w sieci informacjami, aby złożyć aplikację na kazaską wizę, należy dostarczyć: paszport (a to niespodzianka!) wraz z kserokopią pierwszej strony, odpowiednio wypełniony kwestionariusz, podpisane podanie, jedno kolorowe zdjęcie, ksero rezerwacji hotelowej na cholera-wie-ile nocy, odpowiednie zaświadczenie z miejsca pracy oraz – rzecz jasna – od 35 do 50 Euro. Dłuższe kopanie ujawni, że wymagany bywa również bilet, chociaż doszukanie się do tej informacji na stronie ambasady może zająć Wam chwilę. Jeszcze dłuższe kopanie uświadomi Wam wreszcie, że aby uiścić opłatę za wizę w warszawskiej placówce, będziecie musieli odstać swoje w kolejce, pobrać kwitek, z kwitkiem udać się do konkretnego banku za rogiem (przerabiałem już coś podobnego w przypadku Azerbejdżanu), a potem wrócić na miejsce z potwierdzeniem przelewu w zębach. Aha – zapomniałem też dodać, że procedura ta jest możliwa do wykonania w tygodniu (ale poza środami), w godzinach 10:00 – 12:00, a po odbiór wizy możemy stawić się w te same dni, ale już tylko od 16:00 do 17:00. Rozumiecie już, do czego zmierzam? Jeśli nie Wy, to na pewno zrozumieją to Wasze dzieci, które już dawno powinny być w szkole, a tym czasem gotują się na twardo w Waszym szarym Volvo V70. Jeśli w dodatku mieszkacie poza Warszawą, dajmy na to – w Szczecinie – to problem staje się naprawdę solidnym wyzwaniem logistycznym, wymagającym brania dodatkowego urlopu, najczęściej na więcej niż jeden dzień.
W takich sytuacjach można zastanowić się, czy nie lepiej – celem zachowania poczytalności – po prostu zapłacić za pośrednictwo, dostarczyć niezbędne minimum dokumentów i resztę mieć w metaforycznej dupie.
Co ryzykujecie? Zasadniczo nic, poza zwiększonymi kosztami… i bólem głowy związanym z wyborem odpowiedniego pośrednika wizowego.
Wbrew temu, co można by oczekiwać, ta branża jeszcze w Polsce raczkuje. Duże firmy mają własne sposoby i agentów, zaprawieni podróżnicy starają się załatwiać wizy samodzielnie albo wybierać takie destynacje, by proces nie był problematyczny. Po wpisaniu w Google frazy „pośrednictwo wizowe” można też łatwo zauważyć, że firmy trudniące się tym zajęciem przespały rewolucję internetową i nie zdają sobie sprawy, że ludzie szukają teraz szybkich, prostych i – przede wszystkim – zrozumiałych rozwiązań dla swoich problemów, nawet jeśli jest to dość snobistyczne zagadnienie z gatunku „do Indii czy na Filipiny”. Zdarza się, że na wspomnianych stronach widnieją tylko odpowiednie oferty, a większość procesu trzeba załatwiać telefonicznie; zdarza się, że trudno doczytać się finalnego kosztu; zdarza się wreszcie, że upragnionego kraju po prostu nie ma w spisie, ale jeśli chcesz wizę do Togo, to śmiało – składaj papiery choćby dziś. Wreszcie, często brakuje rzeczy najważniejszej, to jest kompletnej informacji: co, gdzie i jak.
The point is: nawet pomijając kwestie cenowe, warto zastanowić się nad tym wyborem tego, co jest po prostu dostosowane jest do współczesnych standardów. Mogę też zaryzykować stwierdzenie, że za owe standardy można czasem dopłacić.
To jak wreszcie z tą wizą?
Odpowiedź jest prosta: jeśli macie dużo czasu, trochę samozaparcia i mało pieniędzy, to weźcie suchy prowiant, hajs i długopis, a następnie sami idźcie do ambasady. Dla mnie – wciąż mającego sporo siły, nawet pomimo trójki z przodu – to wciąż najlepsza opcja, bo nie lubię płacić za coś, co umiem (i mogę) zrobić sam.
Jeśli tego czasu nie macie, ewentualnie po prostu boicie się, że coś pójdzie nie po Waszej myśli, to skorzystajcie z pośrednictwa wizowego. W razie czego będziecie mieli kogo ochrzanić za niepowodzenie, a do tego całą sytuację oceniacie z perspektywy klienta płacącego za konkretną usługę. Tu jednak przyda się trochę dodatkowego grosza i… (wciąż) czasu poświęconego na wybór firmy, której powierzycie swoje paszporty.
Jako mieszkaniec wspomnianego przez Ciebie Szczecina w temacie wizowym odpowiem Ci po niemiecku: Jain, czyli w wolnym tłumaczeniu – i tak, i nie. W 2 godziny za 4,99 zica w promo, albo 19,99 zica normal dojeżdżam do Berlina, a tam ambasad skolko ugodno. Nawet więcej, niż w Wawie. Wizy do Birmy załatwiałem sam w małej willi w dzielnicy Dahlem. Czysta przyjemność. 😉
No tak – stamtąd akurat do Berlina blisko, ale nie zapominajmy, że to minimalnie 4 takie podróże (dokumenty + odbiór). Ale fakt, Szczecin to może nie najlepiej dobrany przykład ;).
Od 1 stycznia 2017 bez wizy do KZ 😉
Zdecydowanie polecam skorzystanie z usług agencji – zwłaszcza jeśli data wyjazdu jest blisko – czasami jeden mały błąd w aplikacji jest w stanie przedłużyć całą procedurę wydania wizy nawet o kilka tygodni!