Czym się upić w Birmie, cz. 2
Po wszystkich mocnych trunkach warto spojrzeć jeszcze na wino i piwo.
Z winem mieliśmy do czynienia niewiele. M. gdzieś po drodze kupił co prawda jedno czerwone, ale smakowało jak obsikana przez słonia szmata, którą ktoś wcześniej wycierał umywalkę; dziewczyny trafiły znacznie lepiej – na odmiany śliwkowe, zbliżone smakiem do podobnego trunku pochodzącego z Japonii. Słodkie to niemożebnie, ale dodanie odrobiny wody robi mu bardzo dobrze.
Co do piwa natomiast, to warto się rozpisać.
Piwo w Birmie nieodmiennie sprzedawane jest w butelkach 0,68 l, co u Europejczyka ze wschodu kontynentu spotyka się zawsze z aprobatą. Puszki za to to przeciętne, amerykańskie 0,33, tym samym spotykające się z pogardą – głównie ze względu na cenę. Warto bowiem odnotować, że butelka piwa w Birmie to koszt ok. 1000 kyatów (w sklepie, a i to nie w każdym) – łatwo wyliczyć, że to niemal polska cena, a już na pewno niezbyt atrakcyjna, jeśli zestawimy to z miejscowym kosztem mocniejszych alkoholi.
Najpopularniejszą marką jest Myanmar Beer – występuje wszędzie i jest synonimem słowa „beer”, jeśli miejscowy jest na tyle tępy, by nie zrozumieć o co nam chodzi. Drugie pod względem popularności jest piwo Mandalay, które występuje w dwóch odmianach – niebieskiej (słabszej) i czerwonej (surprise, surprise – mocniejszej). O ile niebieska wersja smakuje jak rozwodniony Myanmar, to czerwona, ze swoimi 7 procentami, stała się dla nas szybko naturalnym wyborem. Zwłaszcza, że wknajpach jego cena zazwyczaj była o 200-300 kyatów niższa. Problem z Mandalay Beer polega jednak na tym, że często trzeba upewnić się u kelnera, czy dobrze przyjął zamówienie na pożądaną przez nas markę. Obsługujący nasze zamówienie mogą bowiem założyć, że nawet mówiąc „Mandalay” mieliśmy na myśli „Myanmar” i przyniosą nam napitek słabszy i droższy. Szanujący się alkoholik nie powinien nigdy dopuścić do takiej sytuacji.
Po tych dwóch markach mamy jeszcze niezłego Dagona (czasem można go spotkać – zwłaszcza na zachodzie kraju), parę innych, mniej popularnych marek oraz… Spirulinę.
Spirulina to piwo-zagadka, którego nigdy nie udało nam się uświadczyć w sklepie. Jego dziwne miano wynika z faktu, że jednym z jego składników są sinice z gatunku pod tą samą nazwą (a występujące w okolicznych wodach), które po spożyciu mają jakoby działanie odmładzające, odżywcze i w ogóle sraty-pierdaty. Samo słowo „spirulina” odnosi się do tego, że wspomniane sinice mają pod mikroskopem wyraźnie skręcony, spiralny kształt. Ot i cała tajemnica. Być może piwo zrobione z sinic (które – co do zasady – należą do królestwa bakterii) nie znajduje się na liście top 10 najapetyczniejszych napojów świata, ale jest ono mocno reklamowane w całym kraju, podobnie zresztą jak inne produkty zawierające bogom ducha (?) winne prokarioty. Tym niemniej, samego produktu nie udało nam się nigdzie spotkać, czy tym bardziej spróbować.
Cóż – zawsze wychodziłem z założenia, że w każdym kraju warto zostawić sobie coś na wypadek ewentualnego powrotu.
Brak komentarzy