Złodziejskie jelenie w Khao Yai
Łóżka w Grandpa’s Hostel okazały się dla naszego jet laga bardzo komfortową wymówką. Wstaliśmy tragicznie późno, ale na szczęście dojazd do Khao Yai sfinalizowaliśmy jednym rzutem. Wstęp do parku kosztował na 400 BHT, a nocleg na polu namiotowym – kolejne 10 BHT od osoby (tak – wtedy 60 groszy od osoby, a obecnie pewnie 1,20 zł; Tajlandia to zaprawdę magiczny kraj).
Już na wejściu popełniliśmy tragiczny błąd rozbijając namiot pod dachem, którego faktycznym przeznaczeniem była ochrona ogniska. Betonowa wylewka początkowo skusiła nas swoją gładkością, ale nikomu nie przyszło do głowy, że podczas nocy będzie pioruńsko wręcz zimna, zwłaszcza w połączeniu z lejącymi się dookoła strugami wody. Także friendly reminder – nawet jeśli macie grube karimaty, rozbijajcie namioty na ziemi. Albo wystarczy, że raz w życiu pojedziecie gdzieś pod namiot – powinno wystarczyć.
Po zadomowieniu się ruszyliśmy w stronę pobliskiego wodospadu, pod którym spędziliśmy kolejnych kilka godzin. Idyllę zepsuły nadciągające powoli chmury oraz zmierzch, który przypomniał nam, że tym razem nigdzie pod ręką nie znajdziemy tajskiego grilla (no chyba, że komuś go podpieprzymy). W asyście dwóch spotkanych Niemców zabraliśmy się za przygotowywanie posiłku w obozowej kuchni, zerkając ciekawie na dwa jeleniopodobne okazy pałętające się w pobliżu naszych namiotów.
I tu miała miejsce niemała tragedia.
Kiedy jelonki nam się znudziły, nasze spojrzenia powędrowały w kierunku bogato zamieszkanej trawy. Wśród kusząco zielonych źdźbeł doszukaliśmy się wyjątkowo dobrze odżywionej szarańczy (zostawiliśmy ją w sokoju, bo kąsała, suka), paru patyczako-podobnych owadów, a także hitu sezonu, czyli żuków rochatyńców. Te ostatnie, pomijając fakt ich nieprzeciętnej wielkości, miały tę zabawną cechę, że po ustawieniu naprzeciwko siebie zaczynały ze sobą walczyć, usiłując przewrócić przeciwnika na plecy. Po kilku minutach cała nasza wesoła gromadka skupiła się przy zaimprozizowanej arenie, skandując wymyślone imiona naszych podopiecznych i zawierając pierwsze zakłady. Oczywistym jest, że przygotowywanie posiłków zeszło wówczas na plan dalszy, zastąpiony przez sportowe emocje.
Ten moment właśnie wybrały sobie zapomniane przez wszystkich jeleniowate i, nie niepokojone przez nikogo, zwinęły bezczelnie dwa torebkowane kisiele oraz rosół, które O. nieopatrznie zostawiła nieopodal namiotu. Strata została dostrzeżona kiedy było już za późno, a winowajcy kończyli właśnie spożywanie smakowitego proszku, który miał się stać naszą kolacją. Lamentom nie było końca, a nieuprzejme parzystokopytne zostały wydalone z obozu za pomocą krzyku i machania rękami, by przez resztę nocy knuć kolejne występki z dala od naszych namiotów. Na szczęście mieliśmy przy sobie więcej kieszonkowej strawy, w związku z czym spać położyliśmy się z pełnymi brzuchami.
Oczywiście, w całym tym zamieszaniu wszyscy mali zapaśnicy zdążyli już zniknąć w trawie, kładąc kres marzeniom o założeniu żukowej ligi. Cholerne rogacze.
*zdjęcie autorstwa M.