Jak nabyłem mieczysko za 60 zico

Po powrocie z trekkingu ja i O. poszliśmy w kimę na trzy ożywcze godziny. Po przebudzeniu czułem się już stosunkowo dobrze, więc całą grupą ruszyliśmy na ostatni, „pamiątkowy” spacer po Chiang Mai. Miał on dla mnie zaowocować całkiem ciekawym zakupem.

Chyba już o tym wspominałem, ale wspomnę jeszcze raz – generalnie nie jestem fanem pamiątek z wyjazdów, zwłaszcza takich, które potem najlepiej sprawdzają się w roli kurzołapów stojących po kredensach czy innych meblościankach. Jednocześnie czuję się jednak bardzo nieswojo, jeśli z kolejnego wyjazdu nie przywiozę sobie przynajmniej jednej sztuki broni charakterystycznej dla danego rejonu świata. Przyzwyczajenie to zakorzeniło się we mnie bardzo dawno temu, w związku z czym nie mając swojej kolekcji przed oczami nie jestem już w stanie wymienić wszystkich składowych.

Jak łatwo się domyślić, Azja jest wybitnie dobrym kontynentem, jeśli chodzi o ten rodzaj pamiątek. Na niemal każdym targu czy bazarze można znaleźć jakieś mniej lub bardziej tradycyjne mieczysko czy nóż, przy czym w większości przypadków oferowane wyroby są tak szkaradne, że żal wydać na nie nawet symboliczną kwotę. Czasem jednak, jeśli poszuka się odpowiednio długo, można znaleźć coś ciekawego. Tak było właśnie podczas naszego ostatniego spaceru po Chiang Mai.

Miasto to w ogóle jest dość dobrą lokalizacją zakupową – nie tylko jeśli idzie o bazary z podróbami Adidasów za 10 dolców od pary. Cała „starówka” upstrzona jest różnorakimi antykwariatami, zazwyczaj sprzedającymi potworny szajs. Tu i ówdzie jednak człowiek może natknąć się na prawdziwe perełki, w rodzaju dobrze zachowanych mieczy japońskich z czasów II Wojny Światowej czy buddyjskich gongów po których znać, że były używane często i z odpowiednim pierdolnięciem.

Ja na swoją tajską zdobycz natknąłem się zupełnie przypadkowo, w antykwariacie oferującym głównie meble po renowacji i figurki w stylu tych, za które w Polsce ludzie dają naprawdę spory hajs, a które w Tajlandii kupuje się praktycznie na kilogramy i za bezcen. Miecz stał sobie na środku sklepu, ozdabiając wyjątkowo ładny stolik, a mój wzrok przykuł intensywnie czerwoną barwą pochwy oraz mocno zaśniedziałą rękojeścią. Podobne egzemplarze widywałem już podczas podróży, ale zazwyczaj były one albo dość mocno zniszczone, albo wykonane niedawno i zdecydowanie pod turystów.

Jak każe pierwsza zasada targowania się, najpierw oblazłem cały sklep udając, że interesuje mnie w nim wszystko, tylko nie upatrzona zdobycz. Po zaznajomieniu się z cenami kilku paskudnych mebli, spytałem wreszcie o cenę miecza, będąc w gruncie rzeczy będąc przekonanym, że nie będzie mnie na niego stać. Sprzedawczyni spojrzała na mnie chytrze, dając mi znać, że przejrzała mnie od samego początku, po czym wydała wyrok: 2000 BHT.

W 2008 roku kwota ta, zdecydowanie niemała dla miejscowych, dawała w przeliczeniu ok. 120 zł. Była to cena, którą spokojnie byłem w stanie zapłacić za tę konkretną sztukę broni, jednak tylko debil płaci w Tajlandii cenę, którą na początku krzyknie mu sprzedawca. Z tego powodu, zgodnie z drugą zasadą targowania się, przygotowałem się psychicznie na 30-45 minutową batalię, po czym podzieliłem cenę przez dwa, proponując babce za miecz 1000 BHT i spodziewając się, że ostatecznie nabędę go za 1500.

Jakieś było moje zdziwienie, kiedy pannica powiedziała tylko „Ok”, po czym zaczęła pakować oręż w wyciągnięty skądś papier. Szok powiększył się do granic nieprzyzwoitości, kiedy kobieta wręczyła mi spakowany zakup, po czym w drugą płachtę zaczęła pakować stojak, na którym miecz spoczywał. Ja zdobyłem się tylko na tyle, by w szoku i całkowitym milczeniu wręczyć jej 1000 BHT (czyli ówcześnie 60 zł) i chwiejnym krokiem wyjść ze sklepu.

Do dziś nie wiem właściwie, czy kobieta zrobiła na mnie interes życia sprzedając mi za 6 dyszek chłam, na który nikt wcześniej nie chciał spojrzeć; czy może po prostu Tajowie nie cenią wysoko tego typu pamiątek. Niemniej, biorąc pod uwagę fakt, że za 1000 BHT typowa tajska rodzina jest w stanie przeżyć przez 2 tygodnie albo i dłużej, prawda może leżeć gdzieś pośrodku.

Tak czy owak, ja byłem zachwycony, podobnie jak mój portfel. Zachwyt skończył się jak ucięty nożem, kiedy uświadomiłem sobie, że przez resztę wyjazdu będę musiał taszczyć ze sobą nie tylko mocno wystający z plecaka miecz, ale także mało poręczny i dwa razy cięższy od samej broni stojak. Żal mi było jednak go wyrzucić, bo przecież w Polsce za sam mebelek tego typu musiałbym zapłacić z 5 dych. Co ciekawe, pomimo rozmiaru i ewidentnej ostrości zakupionego oręża, nie miałem z nim żadnych problemów na żadnym z lotnisk, przez które później się transferowaliśmy (a na późniejszych eskapadach zdarzało mi się mieć przewały nawet z mniejszymi egzemplarzami, o czym na pewno jeszcze napiszę). To ostatecznie zbiło sugestię O. na temat tego, że być może oręż jest przeklęty i sprowadza poważne kłopoty na tego, kto go posiada.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Tajlandii lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?