Bangkok, czyli podróbkowy raj
Cztery gwiazdki to jednak cztery gwiazdki. Choćby dlatego, że – pomimo pojawienia się w hotelu tuż po 6:00 rano – od razu zostaliśmy wpuszczeni do pokojów, co umożliwiło nam regeneracyjną drzemkę w luksusowych warunkach.
Drzemka trwała do 10:00. Po obudzeniu się jak zwykle trochę żałowaliśmy czasu straconego na pierdołę taką jak sen, w związku z czym zwiedzanie stolicy na pełnej kurwie postanowiliśmy przenieść na dzień następny, a resztę dnia bieżącego przeznaczyć na to, co w Bangkoku zawsze dobrze wychodzi. Czyli na zakupy.
W 2008 roku Tajlandia była rajem zakupowym. Kurs bahta był o 1/3 niższy niż obecnie, dzięki czemu ceny nawet w drogich, markowych sklepach sprawiały, że człowiek bez większych wyrzutów sumienia łapał za portfel w niemal każdym tego typu przybytku. A już zwłaszcza, jeśli sponsorami wycieczki rozpieszczonego gówniarza byli rodzice.
W Bangkoku jest gdzie wydawać hajs. Nie tylko na szmaty i pamiątki, ale właściwie na wszystko, co można kupić. Głównym regionem zakupowym jest Siam Square, gdzie nasycenie sklepów na metr kwadratowy bije chyba wszelkie zdroworozsądkowe rekordy. Nie mówię tu tylko o markach w stylu BOSSa, Armaniego, Hermesa i innych z wyższej półki. Tuż obok high-endowej galerii handlowej Siam Paragon znajdziemy także stare, dobre centra w stylu azjatyckim (tj. z mini-butikami oraz całą masą shitu rzuconego pomiędzy nie), pełne stosunkowo dobrej jakości podróbek lub nawet oryginałów, które „spadły z wagonu”.
Te ostatnie to wynik częstej praktyki azjatyckich producentów odzieży, którzy, podczas wykonywania zlecenia dla znanych marek, używają tych samych wykrojników (a często także materiałów) celem dorobienia „oryginalnych kopii” na boku (często słyszane w Azji słowa „same, same but different” nabierają teraz sensu, nie?). Te trafiają potem do niemarkowanych sklepów na całym kontynencie, a następnie do szaf ludzi, którzy za spodnie Diesla nie chcą oddawać dziewictwa swojej 13-letniej córki. Z jakością takich ciuchów jest różnie, choć przeważnie nie odstaje ona znacznie od tej charakteryzującej szmaty kupione w oficjalnym salonie. Wyjątkiem (poza, rzecz jasna, legendarnymi już zegarkami Rolexa) są często buty, które potrafią rozlecieć się po roku intensywnego użytkowania, ale kto by się tym przejmował, kiedy za całkiem dobrze wyglądające Superstary dało się niecałe 60 zł. True story.
Z drugiej strony, nie każdy akceptuje samą ideę stojącą za zakupami choćby najlepiej wykonanych podróbek. Ci, dla których tego typu praktyki są fe, wciąż znajdą w Bangkoku coś dla siebie. Szczególnie świetnie poczują się fani marek regionalnych, które zwłaszcza w galerii Siam Center mają bardzo silną reprezentację. Za grosze (nawet teraz) można tam wymienić praktycznie całą garderobę, pamiętając jednak, że Azjaci mają nieco inną rozmiarówkę. Bardziej nabici, ale niscy faceci, podobnie jak wyższe kobiety (zwłaszcza te z większymi… stopami), mogą mieć spory problem ze znalezieniem czegoś, co będzie na nich pasować. Tu zawsze można jednak zadowolić się asortymentem innym niż ciuchy – na miejscu roi się od sprzedawców taniej elektroniki, przeróżnych gadżetów, czy po prostu egzotycznej spożywki, za którą w Polsce zapłacimy krocie.
My na zakupach spędziliśmy ponad 4 godziny, a do hotelu wróciliśmy dosłownie obładowani siatami, w których znalazły się między innymi buty Lacoste, kilka par markowych dżinsów, burżujskie perfumy oraz tyle przeróżnych t-shirtów, że przy ich późniejszym przeglądaniu nie zawsze pamiętaliśmy, który należy do kogo. Co zaskakujące, najmocniej obkupili się faceci, choć warto zaznaczyć, że w Azji brzydka płeć ma po prostu mniejsze problemy z doborem rozmiaru. No, chyba że żre jak pojebana i ma kałdun jak stąd do Astany.
Po tym festiwalu wydawania hajsu wróciliśmy do hotelu, zostawiliśmy torby, po czym śmignęliśmy do Banglampu na wieczorne żarełko. Tu obyło się bez ekscesów, choć tego wieczora ostatecznie przekonałem się, że Hindusi w Azji podają najmniejsze porcje ze wszystkich narodów.
Mieliśmy również małą przygodę wulgarno-hazardową. Podczas późnego drinka w jednym z obnośnych barów („barman” z butelkami stoi przy skrzynkach wprost na ulicy, a przysiąść można na małych krzesełkach) do M. podszedł jakiś gówniarz i wyzwał go… na kciuki. Pełni konfuzji szybko zrozumieliśmy, że szczyl chce grać na kasę, więc wyzwany postanowił zrezygnować, wietrząc jakiś przekręt (zapewne słusznie). Mały paździerz nie był z tego powodu zachwycony, więc zaprezentował w naszym ogólnym kierunku zadziwiającą znajomość angielskiego w zakresie obraźliwych epitetów, po czym odszedł szukać innej ofiary. Uznaliśmy to za sygnał do zakończenia wieczoru, tym bardziej że zbliżała się północ, a na następny dzień mieliśmy bardzo konkretne plany.