Pjongjang bez nadzoru: Mansu-dong i okolice
Siłą rzeczy, pierwszym punktem na naszej spacerowej mapie była dzielnica Taedonggang, której częścią jest tak zwana dzielnica dyplomatyczna. Już sama ona stanowi dość ciekawy temat, także warto poświęcić jej kilka zdań.
Dzielnica dyplomatyczna, znana jako Mansu-dong, znajduje się na południu Taedonggang District i zajmuje około 1/3 jej powierzchni. Na obszarze tym znajdują się wszystkie placówki dyplomatyczne, które funkcjonują w Pjongjangu, poza znacznie większymi placówkami Chin i Rosji (co chyba nie powinno nikogo dziwić). Łącznie znajdziemy tam więc 21 z 23 ambasad, przy czym niektóre dzielą między siebie większe budynki (jak na przykład placówki Niemiec, Szwecji i Wielkiej Brytanii). Ciekawskim zdradzę, że ambasada RP ma swoje budynki na wyłączność. Mieszkańcy dzielnicy dyplomatycznej znają się nieźle – są w końcu najliczniejszą grupą obcokrajowców w KRLD i (nie licząc oficjalnych spotkań) mijają się codziennie w sklepach czy po prostu na ulicy. Można więc powiedzieć, że – poza wyspą Yanggak – Mansu-dong to najmocniejsza ostoja cywilizacji „zachodniej” w Korei Północnej.
Nawigacja po dzielnicy dyplomatycznej jest dość prosta, bo i obszar nie jest duży. Szybko nauczyliśmy się, że lepiej zamiast nazw ulic „używać” pobliskich ambasad, w związku z czym na obiad chodziliśmy nie do jakiejś tam restauracji, a „do Indonezji”. Zresztą, funkcjonowanie na miejscu wiąże się z posługiwaniem się miejscowym slangiem, według którego przykładowo „Górka” oznacza największy sklep w okolicy, „Pueblo” (nieistniejącą już) pizzerię w pobliżu dawnego miejsca cumowania U.S.S. Pueblo, a „Widelec” stosunkowo nowy monument z grubsza przypominający widelec, stojący na jednym z wjazdów do Pjongjangu (ta zwyczajowa nazwa nie do końca zresztą przypadła do gustu Koreańczykom).
Mieszkańcy Mansu-dong mają też względny „spokój” jeśli chodzi o obecność na miejscu ludności lokalnej. Wstęp na jej teren mają tylko i wyłącznie Ci Koreańczycy, którzy faktycznie muszą w niej przebywać, a więc obsada ambasad (w tym tłumacze, kierowcy, ogrodnicy itp.) oraz ludzie pracujący w powiązanych z nimi sklepach czy restauracjach. Nawet Ci jednak mają wyznaczoną specyficzną ścieżkę poruszania się po tym obszarze i – jeśli tylko jest to możliwe – przemieszczają się tak, by nie przechodzić bezpośrednio obok budynków konkretnych placówek dyplomatycznych. W razie czego strażnicy o prostu każą im przejść na drugą stronę jezdni lub skręcić w inną ulicę. Na „granicach” Mansu-dong również obstawiona jest przez policjantów, którzy nie wpuszczają na jej teren pojazdów innych niż uprawnione, a więc dysponujące najczęściej czarną (rządową) lub niebieską (dyplomatyczną) rejestracją. O tych ostatnich jednak opowiem jeszcze szerzej.
Po wyjściu z zacienionej (jest tam chyba najwięcej drzew w całym mieście i można się tu poczuć prawie jak w Europie) i dość niskiej Mansu-dong trafiliśmy na obszar, który można z kolei nazwać dzielnicą „szpitalną”. Szpitali w Pjongjangu jest całkiem sporo, co może być pewnym zaskoczeniem, ale właśnie na obszarze Taedonggang najbardziej rzucają się one w oczy. Co ciekawe, nawet dyplomaci pracujący na miejscu nie zawsze są pewni, który budynek w stolicy pełni jaką funkcję, jako że miejscowi nie widzą potrzeby, by dzielić się z nimi tą wiedzą.
To właśnie pod jednym z tutejszych szpitali – konkretnie (chyba) pod Szpitalem Macierzyńskim – mieliśmy pierwszą i jedyną „przygodę” z robieniem zdjęć. Nasze intencje były jak najbardziej czyste, bowiem zainteresowały nas dość kolorowe i wesołe „ozdoby” porozstawiane na obszarze placówki, będące prawdopodobnie czymś w rodzaju placu zabaw. Jednej z cywilnych osób stojącej nieopodal nas widocznie nie spodobało się, że robimy im zdjęcia i zakrzyknęła do nas gromko. Rzecz jasna nie zrozumieliśmy, co dokładnie miała na myśli, ale czym prędzej opuściliśmy aparaty i poszliśmy dalej. Nie byliśmy zdziwieni o tyle, że szpital to jednak obiekt strategiczny – bardziej zaskoczył nas fakt, że uwagę zwróciła nam osoba nieumundurowana.
Na tym jednak zasadniczo skończyły się nasze nieprzyjemności, a można nawet powiedzieć, że los zapragnął wynagrodzić nam ten dziwny fuckup i rzucił nam pod nogi dość niestandardowe zadośćuczynienie. Idąc ulicą Tongdaewon usłyszeliśmy bowiem w pewnym momencie głośną muzykę, której źródło zbliżało się do nas w szybkim tempie (później okazało się, że jest to jeden z najbardziej popularnych utworów patriotycznego zespołu Moranbong – całego „kawałka” możecie posłuchać poniżej). Po chwili na jezdni zobaczyliśmy ciężarówkę, na której pace, upchnięci jak Pringlesy, siedzieli młodzi poborowi. Zaraz za nią jechały zresztą kolejne, a cały konwój poprzedzony był przez „szczekaczkę” – charakterystyczny dla Korei Północnej pojazd z mocarnymi głośnikami zamontowanymi na dachu (ten temat jeszcze zresztą omówię szerzej). Zupełnie jednak nie spodziewaliśmy się tego, co nastąpiło w następnej sekundzie. Mianowicie – jeden z zapakowanych w kamasze młodych podniósł rękę i pomachał do nas entuzjastycznie, tym jednym gestem zadając kłam dość powszechnym twierdzeniom, że Koreańczycy z Północy trzymają się na duży dystans do obcokrajowców. Ja zbaraniałem, a Beata – w jakimś wariancie odruchu warunkowego – odmachała.
I wtedy się zaczęło.
Następną minutę spędziliśmy odmachując praktycznie całej kolumnie, bowiem kiedy tylko ktoś z kolejnego samochodu zobaczył, że dwójka białych debili macha w ich kierunku z chodnika, natychmiast również zaczynał machać, a wraz z nim cała kilku jego kolegów. Jednocześnie wyraźnie było widać, że cała sytuacja strasznie ich cieszy. Moja teoria jest taka, że dla tych młodych wojskowych, być może po raz pierwszy przyjeżdżających do stolicy, mogliśmy być pierwszymi białymi, których kiedykolwiek widzieli na żywo. W takim wypadku trudno się dziwić, że zareagowali z podobnym zachwytem – będąc na ich miejscu zrobiłbym to samo, a odwagi na pewno dodawał im fakt, że pasażerowie poprzedzających samochodów również machali to nas z entuzjazmem godnym lepszej sprawy.
Całe to wydarzenie udało mi się częściowo uwiecznić na filmie, chociaż – jako że był to stosunkowo wczesny etap naszego spaceru – jeszcze nieco się z tym kryłem, więc bez powyższego nakreślenia sytuacji nie domyślilibyście się zapewne, co dzieje się na video (aparat miałem na poziomie brzucha i starałem się nie pokazać, że działa). Jako jednak że kontekst został przedstawiony, to poniżej możecie obejrzeć całe zajście:
A tu „kawałek”, który słyszycie w tle tego wydarzenia, wykonywany przez niezawodny zespół Moranbong (odtwarzanie ustawiłem bezpośrednio na nim, ale reszta koncertu też ryje banię). Jeśli akurat jesteście w pracy, to proponuję dojebać basy na maksa – premia gwarantowana:
Kiedy ochłonęliśmy, z wolna ruszyliśmy dalej. Nasz spacer właściwie dopiero się rozpoczynał, a przed sobą mieliśmy dość sporą część mieszkalną dzielnicy Taedonggang.
Podobał Ci się ten wpis? Poczytaj inne notki o Korei Północnej! Możesz również polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.
Brak komentarzy