O szokujących powrotach, czyli rewizyta w Tbilisi

Jeszcze rok, dwa lata temu uważałem, że nie warto marnować czasu na miejsca, w których już się było. Nazwijcie mnie matołem, ale założenie, że świat jest zbyt wielki, żeby zbyt wiele czasu spędzać w jednym mieście, uważałem za słuszne, niepodważalne i w 100% uzasadnione. Ponadto, moje ego wielkości parlamentu w Bukareszcie podpowiadało mi, że przecież tak świetnie przygotowuję się do każdego swojego wyjazdu, że po opuszczeniu danego miejsca nie pozostaje w nim nic, co faktycznie jeszcze chciałbym zobaczyć. Debil, nie?

A potem wróciłem do Tbilisi i moje wyobrażenia legły w gruzach niczym rosyjska demokracja.

W Gruzji byłem w 2010 roku i spędziłem tam miesiąc. W swojej bucie i arogancji zakładałem do niedawna, że widziałem w niej wszystko, co zobaczyć chciałem, a dotyczyło to zwłaszcza Tbilisi – stolicy tak naprawdę niezbyt wielkiej, w której dodatkowo spędziłem aż 5 dni. Kiedy jednak wracam wspomnieniami do mojej pierwszej wizyty w tym mieście, to – zabijcie mnie i naplujcie na zwłoki – nie mogę sobie przypomnieć, co właściwie w niej robiłem.

Jest to szok tym bardziej wielki, że mój tegoroczny wyjazd do serca Gruzji był wycieczką krótką (bo zaledwie dwudniową) i – tak naprawdę – będącą swoistym zawodowym bonusem. Jedna z firm współpracujących z moim obecnym pracodawcą zabrała do Tbilisi jakieś 30 osób, odpowiedzialnych za szeroko rozumiany marketing internetowy. To jasne, że nie mogłem przepuścić takiej okazji, ale z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, jak takie wyjazdy wyglądają. Nie oszukujmy się – zazwyczaj oznaczają one tęgie chlanie w egzotycznym miejscu i radosnej atmosferze płatnego urlopu, którego w dodatku nikt nie odliczy nam od przysługujących, standardowych 26 dni. Na zwiedzanie zostaje mało czasu i – chociaż opłaceni przewodnicy dwoją się i troją, by jakoś zainteresować znudzone korposzczury – zazwyczaj kończy się ono dość szybko i efektownie, kiedy grupa ląduje w barze z tanim alkoholem.

Nie to, żeby w tym przypadku było inaczej. Zwiedzanie faktycznie skończyło się w barze z tanim alkoholem (bar nazywał się KGB i był utrzymany w sowieckim klimacie, a rolę alkoholu pełniły: doskonałe, gruzińskie wino, a następnie nieco mniej doskonała, ale równie gruzińska czacza), ale wcześniej – przez zaledwie 3-4 godziny – zobaczyłem więcej miasta niż przez 5 dni niemal 7 lat wcześniej.

Nie pamiętam, z jakiego powodu w 2010 roku nie wszedłem na wzgórze Narikala, będące jedną z głównych atrakcji miasta. Fotogeniczna, imponująca forteca przecież tam stała, a wyniesienie nie było na tyle wysokie, by czekać z odwiedzinami do 2012 roku (wtedy powstała kolejka linowa – obecnie wjazd na wzgórze to kwestia 10 minut i wydatku – uwaga – zaledwie 2 GEL). Jest to tym dziwniejsze, że na tym samym wzgórzu dumnie pręży obie, niemałe piersi pomnik Matki Gruzinów, w skrócie zwany Tamarą. Tamara, niczym Natalia Siwiec, traci nieco ze swego wdzięku przy bliższym poznaniu, ale wciąż pozostaje imponującym landmarkiem, pod którym wstyd nie strzelić sobie selfiacza.

Tbilisi - Matka Gruzinów

Tamara z oddali

Nie pamiętam, czemu nie odwiedziłem Katedry Św. Trójcy, znajdującej się zaledwie 100 kroków od tak zwanego „Starego Tbilisi”. W 2010 roku moja kondycja nie wołała jeszcze o pomstę do nieba, więc te kilkadziesiąt metrów pod górkę na pewno nie były dla mnie takim wyzwaniem, jakim są teraz. A umówmy się, że nawet teraz nie było tak źle (pomijam, że pod bramę katedry podjechaliśmy autokarem, ale ZEJŚĆ MUSIELIŚMY SAMI). Pomijając fakt, że sama świątynia i jej okolice proszą się o fotki jak Charlie Sheen o koks, to wnętrze kościoła w lipcu musi kusić także przyjemnym chłodem, tak ważnym podczas intensywnego zwiedzania.

Tbilisi - Kościół św. Trójcy

Luty to dobry moment na zwiedzanie także z powodu braku turystów

Nie pamiętam wreszcie, jakim – kurwa – cudem w 2010 roku nie przespacerowałem się okolicami ulicy Botanikuri, oferujących nie tylko doskonały widok na słynne, naskalne domy, ale także orzeźwiający bonus pod postacią niezbyt wielkiego, ale jednak wciąż wodospadu, znajdującego się w PIEPRZONYM CENTRUM MIASTA. Pomijam tu fakt, że sama droga prowadząca do wodospadu to właściwie Gruzja w miniaturze, oferująca górski feel bez wystawiania choćby połowy stopy poza granice stolicy.

Tbilisi - okolice Botanikuri

Okolice Botanikuri – tegoroczne odkrycie lutego

Mówiąc najprościej: nie wiem, co miałem w głowie w 2010 roku, ale na pewno nie były to oczy. Te bowiem najwyraźniej miałem w dupie, najpewniej gdzieś w miejscu łączenia się jelit cienkiego i grubego.

Najgorsze jest to, że nie mogę nawet za bardzo usprawiedliwić się żałosnym zapewnieniem o „zwiedzaniu mniej main-streamowych części miasta”. Jedną z takich części obszedłem bowiem samodzielnie drugiego dnia lutowego wyjazdu i – nieco załamany – skonstatowałem, że tu również nie pojawiłem się 7 lat wcześniej. Od natychmiastowego rzucenia się do Kury (to rzeka, nad którą leży Tbilisi) powstrzymała mnie tylko pespektywa wieczornych ujęć z drugiego, wyżej położonego brzegu… oraz – nie bójmy się tego powiedzieć – zaplanowana, darmowa kolacja w restauracji Metekhis Chrdili (po naszemu: Cień nad Metekhi), na którą samodzielnie musiałbym zapewne wydać połowę swojego miesięcznego wynagrodzenia.

Tbilisi - Metekhis Chrdili

Restauracja Metekhis Chrdili od strony rzeki

I tu dochodzimy do jedynej kwestii, którą w 2010 roku udało mi się w Tbilisi zrobić dobrze – chodzi o żarcie. Fikuśne gruzińskie lokale oferują co prawda istny przekrój kosmicznych potraw, mieniących się na stołach wszelkimi kolorami tęczy, ale nijak mają się one do tego, co można zjeść za psie pieniądze w pierwszej-lepszej ulicznej budzie. Wciągając te wszystkie kolorowe, warzywne kuleczki z ziarnami granatu, ozory w niezidentyfikowanym sosie czy łososia wędzonego na zimno, czekałem tylko aż wreszcie ktoś postawi na stole proste, adżarskie chaczapuri albo wypełnione pożywną zupą chinkali. Ku mojej rozpaczy, tych ostatnich nie uświadczyłem w ogóle, a placek z serem i jajkiem musiałem zakupić sobie sam, za przerażającą kwotę 5 GEL (ok. 7,7 zł).

Sprawa cen na miejscu ostatecznie przekonała mnie, że najwyższa pora do Gruzji wrócić we własnym zakresie i sprawdzić, czego jeszcze nie widziałem. Obawiam się, że może być tego więcej niż miałbym odwagę przyznać, a nawet jeśli Tbilisi okazałoby się jedynym niechlubnym epizodem (w co wierzę równie mocno, jak naiwnie), to zawsze można po prostu usiąść gdzieś, opierdolić chaczapuri i zalać się litrem wina. Zresztą, podczas zeszłej wizyty zupełnie intencjonalnie pominąłem Swanetię (sławny, widokowy obszar w północno-zachodniej Gruzji, w całości wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO), swoim zwyczajem zostawiając ją sobie „na ewentualny następny raz”, który to rzadko kiedy faktycznie następuje. Cóż, wygląda na to, że chyba pora zmienić ten stan rzeczy.

Także, drogie dzieci, morał płynący z niniejszej opowiastki jest tyleż smutny, co brutalnie prawdziwy: nawet jeśli wydaje Wam się, że zęby zjedliście na jakimś miejscu, to zawsze znajdzie się coś, co ukryło się pod przysłowiową latarnią i czeka pod nią, kusząco wypinając tyłek. Warto więc raz na jakiś czas wrócić na stare śmieci i w ten tyłek klepnąć, bo nigdy nie wiadomo, co z niego wypadnie. Tak – wiem, że to kretyńska analogia, ale chyba załapaliście, o co chodzi.

Podobała Ci się ta notka? Poczytaj inne moje wpisy o Gruzji! Możesz również polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

komentarze 2

  1. Washi no Hashi 2 marca 2017
    • Brewa 2 marca 2017

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?