Nie tak śmieszne Hue, hue, hue
Do Hue, miasta o niezbyt długiej historii, która jednak zagwarantowała mu miejsce na liście Światowego dziedzictwa UNESCO, trafiliśmy tego samego dnia, który rozpoczęliśmy od zwiedzania tuneli Vinh Moc. Pomimo męczącej, dwugodzinnej jazdy autokarem, podczas której większość czasu przesiedzieliśmy na legendarnych, plastikowych mikro-taboretach, ustawianych w przejściu pomiędzy siedzeniami, ruszyliśmy na miasto od razu po zameldowaniu się w hotelu. Ten ostatni pobrał od nas szokującą opłatę w wysokości 6$ od osoby, stając się tymczasowo naszym najtańszym noclegiem w Wietnamie.
Akt 1 w Hue, czyli zwiedzanko
Hue charakteryzuje się kilkoma rzeczami. Po pierwsze: w odróżnieniu od Hoi An, będącego jednym z najważniejszych hubów turystycznych w regionie, Hue jest (czy może raczej – było podczas naszego pobytu) miejscowością raczej spokojną, w której innych turystów mija się raczej z rzadka. Powód takiej sytuacji jest prosty: krótkie, zorganizowane wyjazdy do Wietnamu zawsze mają w planach Hoi An, ale niekoniecznie docierają do Hue. Po drugie: „spokój” miasta jest tak ugruntowany, że sarkają na niego nawet miejscowe organizacje turystyczne. Mieszkańcy Hue podobno nadal wolą zajmować się własnymi sprawami bardziej niż sprawami spragnionych wrażeń białych, a do tego lubią kłaść się spać wcześniej, by następny dzień zacząć bladym świtem. Po trzecie wreszcie: Hue to przede wszystkim duża, ale niezbyt stara cytadela, którą da się obejść w jeden dzień, po czym śmiało można lecieć dalej. Nasza grupka, dysponująca w Wietnamie trzema tygodniami, postanowiła nie zwracać uwagi na te sprawy. W Hue zostaliśmy dwa dni, chociaż bardziej ze względu na to, że – no cóż – jak zwykle okazałem się debilem. Ale do tego jeszcze dojdziemy.
Zwiedzanie Hue to praktycznie spacer po tym, co zostało z cytadeli. Za murami o łącznej długości 10 km i szerokości 2 metrów kryją się zabudowania cywilne, a także kilka bardziej interesujących punktów. Jednym z nich jest najwyższy w Wietnamie maszt flagowy, którego historia to właściwie bajka o Hue w miniaturze. Maszt był przedłużany raz, leżał dwa razy, a do tego gościł flagę północnego Wietnamu przez 3,5 tygodnia. Coś dla siebie znajdą także fani armat. Te ustawione są grupkami: dziewięć stojących pod wspomnianym wyżej masztem to domniemane „szczęśliwe działa” fortecy (jak widać, ich jakość jako talizmanów nie jest zbyt wysoka); cztery pod jedną z bram symbolizują pory roku, a kolejne pięć pod inną – podstawowe żywioły (dla informacji: chodzi o metal, drewno, ogień, ziemię i wodę. A co myśleliście?).
Wewnątrz „głównej” cytadeli znajduje się jeszcze mniejsza forteca dla VIP-ów. To tu właśnie rezydował Imperator i to tu znajdowały się kwatery mandarynów, najważniejsze świątynie i kilka innych budynków, niezbędnych dla (mniej lub bardziej) skutecznego zarządzania państwem.
Wreszcie, w środku strefy VIP znajduje się tutejsze Zakazane Miasto, noszące nazwę Purpurowego i będące zasadniczo cytadelą w cytadeli w cytadeli. Ta część Hue dostała po dupie najmocniej – zarówno od komunistów, jak i od Amerykanów. Po kompleksie zostały głównie popalone kamienie i dziś trudno sobie wyobrazić, że jego wyposażenie było kiedyś tak cenne, że żołnierze Vietcongu wynosili z niego nawet wykałaczki i moskitiery.
Na szczęście, Wietnamczycy nie ustają w wysiłkach, by serce Hue porządnie odrestaurować. Prace konserwatorskie odbywają się na miejscu cały czas i uchylę kapelusza temu, kto podczas pobytu na miejscu nie uświadczy ani jednego rusztowania.
Spacer po głównej atrakcji Hue zmęczył nas na tyle, że po kilku godzinach postanowiliśmy na moment zawinąć do hotelu i przygotować się na nadchodzącą noc. Tak oto zaczął się…
Akt 2 w Hue, czyli kolanko
Tak – KOLANKO. Czytajcie dalej, to się dowiecie.
Wracając z cytadeli, zrobiliśmy coś bardzo głupiego. Pomijając nabycie kilku butelek miejscowego rumu, daliśmy też skusić się na zakup „towaru” od podejrzanie wyglądającego typa, syczącego za nami marihuana, marihuana? Pomijam już fakt tego, że żaden z nas nie był na tyle doświadczony z gandzią, by od razu poznać, że w torebce było zupełnie coś innego. Chodzi raczej o to, że generalnie kupowanie (nawet lekkich) narkotyków w Wietnamie to bezmyślność i narażanie życia. No ale dobra – 470 tys. dongów to nie duża kwota za potencjalnie śmiertelne zatrucie.
Po dotarciu do hotelu zczailiśmy się wreszcie, że nasz pokątny diler opchnął nam nic innego, jak jakiś typ szałwii. Nie pamiętam, który z nas wykazał się węchem na tyle niezawodnym, by nazwać zioło po zapachu, ale trawę wąchaliśmy kiedyś wszyscy i byliśmy pewni, że zrobiono nas w bambuko. Co banda czterech matołów z Polski robi w takiej sytuacji? Oczywiście, z radością tak czy owak pali swój nabytek, zapijając go dodatkowo dwoma litrami taniego, wietnamskiego rumu.
Wprawieni w dobry humor i nieświadomi tego, że podejrzane zielsko faktycznie zaczęło działać, z pokoju hotelowego przebiliśmy się do Legend – pobliskiego baru, który jednak nie zachwycił nas frekwencją. Wszystko pewnie byłoby dobrze, gdyby po wyjściu z niego nie zaczepiła nas urocza niewiasta, kusząca ulotką przybytku o nazwie Brown Eyes. Gwoli ścisłości, Brown Eyes nie było burdelem, a innym, położonym nieco dalej baro-klubem. To tyle, jeśli chodzi o domniemane wczesne chodzenie spać przez miejscowych.
W Brown Eyes – jak to się mawia na zachodzie – gówno trafiło w wiatrak. Zaopatrzeni w mikro-kamerę i do cna upaleni szałwią, zaczęliśmy wreszcie porządnie się bawić, tym samym dość mocno modyfikując sobie in minus naszą najbliższą przyszłość. Pierwszej straty doznał, rzecz jasna, Lucjan. Zapamiętany w dzikich pląsach tak przyjebał w coś ręką, że doszczętnie rozwalił całkiem drogi zegarek, który inteligentnie zabrał na wyjazd. Druga strata była bardziej dotkliwa, bo (raz) doznałem jej ja i (dwa) była to strata na zdrowiu. Otóż PODOBNO w pewnym momencie zacząłem, ku uciesze gawiedzi, tańczyć klasycznego kozaczoka, ale z racji na to, że robiłem to pierwszy raz w życiu, po którymś wymachu potknąłem się i wyrżnąłem kolanem w betonową posadzkę tak, że zatrząsnął się cały lokal. W owym momencie byłem na tyle odurzony, że nie straciłem rezonu, ale to się miało szybko zmienić.
Kiedy grubo po północy wróciliśmy do hotelu, zdarzyła się jeszcze jedna krotochwila: zbombowany Lucek na tyle mocno mocował się z drzwiami, że złamał w nich klucz. Obsługa hotelowa wykazała jednak zrozumienie i usłużnie rozwierciła zamek, byśmy mogli jak najszybciej zacząć odsypiać wieczorne ekscesy.
Następny dzień, spędzony ostatecznie na niemrawym snuciu się po miejskiej galerii handlowej i lokalnych food courtach, rozpoczęliśmy dopiero o godzinie 14:00. Żaden z nas nie narzekał na kaca, jednak dla mnie był to pierwszy z niemal 365 kolejnych dni, podczas których miałem zmagać się z bolesnym pulsowaniem mocno naruszonej podczas nocnych harców rzepki. Kolano było spuchnięte jak balon, a ja byłem na tyle bezmyślny, że owo pulsowanie uznałem za zwykłe stłuczenie i nawet nie rozważałem wizyty u lekarza. Gdybym był wtedy mądrzejszy, być może nie musiałbym czekać aż rok na to, żeby noga wreszcie przestała mnie boleć. Co ciekawe, pulsujący ból ustał jak ucięty nożem dokładnie tego dnia, który rozpoczynał moją drugą wizytę w Hong Kongu. I jak tu nie kochać tego miasta?