Foto-video: rozważania o mobilności
Dawno, dawno temu, kiedy zaczynałem swoją przygodę z podróżami i nawet nie zakładałem, że będę kiedykolwiek prowadził bloga, zabieramy przeze mnie sprzęt foto-video stanowił sprawę, która praktycznie w ogóle nie zaprzątała moich myśli – brałem jakąś kamerę i nara. Ponad 10 lat później (czyli jeszcze w tamtym roku) coraz częściej łapałem się z kolei na tym, że ciągle mi czegoś brakowało, bo przecież zdjęcia powinny być jak najlepsze, a materiał video jak najostrzejszy i najciekawszy. O relacji na żywo nawet nie wspominam, bo wciąż trochę trzymam się założenia, że na wyjeździe najważniejsze są przeżycia własne, a ich transfer na zewnątrz jest sprawą drugorzędną.
Ostatnimi czasy doszedłem jednak do wniosku, że najwyższa pora skompaktować trochę zabierany na Wyprawy majdan. Już pół biedy, że na jego kompletowanie przeznaczam spore środki finansowe. Najgorsze jest to, że duże ilości sprzętu to waga, którą trzeba przenosić; miejsce, które trzeba poświęcić oraz wartość, której trzeba pilnować. Będąc po pierwszym wyjeździe, do którego sprzętowo przygotowałem się bardziej z głową, postanowiłem przedstawić Wam jego bohaterów spod znaku foto-video, a także wskazać swoje wnioski.
Twarda baza: Sony A6000 + obiektywy
Jeśli chodzi o zdjęcia i podstawowy sprzęt filmowy, to od dłuższego czasu posługuję się wysłużonym bezlusterkowcem Sony A6000, który dostał już w sieci bardzo wiele laurek (tę najbardziej rzetelną branżowo znajdziecie tutaj). Jeszcze dwa miesiące temu miałem do niego 4 obiektywy i 2 przystawki, a każdorazowe pakowanie na krótszy wyjazd rozpoczynałem od zastanawiania się, które szkła mogą mi być potrzebne na miejscu.
W tym roku powiedziałem dość. Manualny obiektyw kitowy oraz tele-obiektyw wystawiłem na Allegro, ściągając do ręki trochę kasy, a następnie – po BARDZO okazyjnej cenie – nabyłem obiektyw Sony SELP18200. Ta, wydawałoby się, mało poręczna i ciężka puszka w całości pokryła zakres ogniskowych, z którym do tej pory radziłem sobie dwoma innymi obiektywami, a dodatkowo ofiarowała mi regulowany zoom elektryczny, przydatny w klipach filmowych. Sporo mówi się o tym, że w dobrym filmie nie używa się zbliżeń, ale wierzcie mi, że statyczna scena staje się znacznie lepsza w odbiorze, kiedy kadr chociaż trochę zwęża się lub rozszerza. Minusem SELP18200 jest światło. Na dużych zbliżeniach jego wartość to F6.3, a więc czasem równie dobrze można filmować ze środka czyjejś dupy. Z drugiej strony, zaciemnione ujęcia – czy to zdjęciowe, czy filmowe – znacznie łatwiej uratować niż ujęcia przejaśnione. Po jednym wyjeździe z tym obiektywem mogę śmiało stwierdzić, że to doskonałe szkło do filmowania, tym bardziej że dysponuje własną stabilizacją, a wspomniany, regulowany zoom (z możliwością przepięcia na manualny) naprawdę się przydaje. Puszka jest wprawdzie dość droga, ale obcięła mi ilość wożonych szkieł o ¼.
O kolejną ¼ ilość tę obciął mi kolejny nabytek, czyli znany i lubiany obiektyw Sigma 16F1.4. To kolejna zabawka o dużym gabarycie, która zastąpiła mi manualną, stałoogniskową (50) portretówkę oraz drugi obiektyw kitowy, będący tzw. „plackiem” o identycznej ogniskowej, ale ze znacznie gorszym światłem. Pomimo tego, że wymiary Sigmy przekraczają sumę wymiarów tych dwóch obiektywów razem wziętych, to jakość sprzętu z nawiązką wynagradza gabarytowe niedogodności. Zdjęcia (bo głównie dla nich kupiłem tę puszkę) są ostre jak język Ojca Rydzyka, a światło F1.4 robi robotę jeśli chodzi o bokeh i pracę w złych warunkach oświetleniowych. Jeśli chcę zrobić portret, po prostu podchodzę odrobinę bliżej, a w zamian za to mogę posługiwać się długo jednym szkłem, zdejmując je z aparatu praktycznie tylko wtedy, gdy potrzebuję zooma. Jak na razie, jestem tym obiektywem mega zachwycony.
Krótko mówiąc, z 4 szkieł i 2 przystawek zrobiły mi się dwa większe obiektywy. Owszem, są w sumie cięższe, ale ilość przepięć między nimi ograniczyłem do 2-3 w ciągu dnia, a do tego wygrywają znacznie wyższą jakością materiału wyjściowego. To, co chciałbym zmienić w najbliższym czasie, to body aparatu. Powoli zasadzam się na Sony A6500, bo po prostu zaczęło mi zależeć na materiale w 4K. Dodatkowa stabilizacja też nie jest bez znaczenia.
Wielki wygrany: DJI Osmo Pocket + akcesoria
DJI Osmo Pocket zastąpiło w moim arsenale DJI Osmo+. Z poprzednim sprzętem wygrało praktycznie na każdym polu: parametry video i foto ma zbliżone, albo nawet lepsze; włączanie i wyłączanie gadżetu trwa jakieś 5 razy krócej; no a wymiary… Kamera, która filmuje w 4K, ma pełną stabilizację mechaniczną i długość ołówka, to spełnione marzenie każdego fana filmowania na wyjazdach.
Osmo Pocket ma też jednak pewne wady. Pierwszą jest bateria, której nie wymienimy na drugą; kolejną – duża waga plików wyjściowych (tak naprawdę po raz pierwszy zdarzyło mi się wymieniać w czymś karty podczas jednego, 2-tygodniowego wyjazdu); trzecią jest to, że do uwolnienia pełnej mocy sprzętu potrzebne nam będą dodatkowo płatne akcesoria, takie jak Control Wheel czy modłuł Wi-Fi. Z tym pierwszym nasze filmy będą płynniejsze i bardziej precyzyjne; to drugie przyda się z kolei, jeśli z jakichś względów nie możemy stale podłączać do Osmo telefonu (ja nie mogę, bo mam specyficzny model, który nie dogaduje się z portem w kamerze). Kolejną łyżką dziegciu jest brak (stan na maj 2019) wodoodpornego etui do Osmo Pocket, które było zapowiadane już od dawna, a podobno utknęło na fazie testów.
Jeśli jednak etui wodoodporne wreszcie pojawi się w sprzedaży, to nie będę sobie w stanie wyobrazić lepszego sprzętu, który będzie w stanie SAMODZIELNIE złapać materiał z dowolnego wyjazdu. Gdyby nie to, że zależy mi na zdjęciach, to spokojnie jeździłbym na swoje wycieczki tylko z Osmo Pocket w plecaku. Sprzęcik jest mikry, bateria spokojnie starczy na dzień kręcenia z głową, a stabilizacja robi z materiałem cuda. Do tego, chińscy majfrendzi oferują taką gamę tanich akcesoriów do tego urządzenia, że – przy odrobinie chęci – każdy będzie w stanie przekształcić Osmo Pocket w spersonalizowany kombajn video. Pytanie tylko po co, skoro jego sztandarową zaletą są niewielkie wymiary.
The one that got away: Wiral LITE
Zakupiony przeze mnie rok temu Wiral LITE to chyba jedyny na rynku, amatorski slider linowy. Myk polega na tym, że pomiędzy dwoma punktami przeciągamy mocną linkę, po której przesuwa się specjalny, zdalnie sterowany wózek. W wózek wpinamy kamerę, włączamy wszystko i mamy możliwość filmowania w miejscach, gdzie nie wejdziemy z aparatem albo nie wlecimy dronem. Zastosowanie sprzętu umożliwia na przykład przejazd przez otwarte okno w stojącym samochodzie czy śledzenie przejazdu rowerowego przez gęsty las. Długość liny – 50 albo 100 metrów – sprawia, że do dyspozycji mamy naprawdę solidny zasięg, a jeśli do urządzenia wepniemy kamerę z funkcją Wi-Fi, to zyskujemy coś w stylu drona na uwięzi, będącego w stanie cykać świetne time-lapse’y, hyperlapse’y i ruchome ujęcia ze zmianą kadru.
Problem w tym, że… Wirala jeszcze nie udało mi się przetestować. Miałem go w plecaku przez dwa tygodnie w krajach nadbałtyckich, ale ani razu nie opuścił tego bezpiecznego schronienia. Przyczyny upatruję głównie w tym, że na Litwie, Łotwie i w Estonii mogłem do woli latać dronem, który daje jednak znacznie większe możliwości. Potencjał Wirala odkryję prawdopodobnie dopiero w październiku, kiedy to wybieramy się z Agatką do Jordanii. To właśnie w tym i jemu podobnych krajach, gdzie loty bezzałogowcami wyposażonych w kamery są zabronione, podobny sprzęt może sprawdzić się najlepiej… zakładając, że będzie gdzie go rozwiesić.
Jeśli uda mi się znaleźć trochę czasu na to, by przetestować Wirala LITE wcześniej, najprawdopodobniej zrecenzuję go trochę obszerniej – nie wykluczone, że w formie filmowej. Jeśli jesteście zainteresowani podobnym materiałem, możecie dać znać w komentarzu.
Wielki przegrany: slider Commlite CS-V370
Teraz, kiedy już się go pozbyłem, a nabywca dopiero spojrzy w oczy smutnej prawdzie, mogę z czystym sumieniem powiedzieć jedno: ten manualny slider był jednym z moich najgorszych zakupów w zeszłym roku. Już pół biedy, że jest dość ciężki i, pomimo teoretycznie niewielkich wymiarów, zajmuje sporo miejsca w plecaku. Chodzi raczej o to, że w ciągu kilku ostatnich wyjazdów nie wyjąłem go z torby ANI RAZU, bo zawsze szkoda mi było czasu. Fakt jest taki, że filmowy najazd na cel mogę zrobić ręcznie, eliminując drgania w post-produkcji (a już na pewno teraz, kiedy mam Osmo Pocket), a ręczne przesuwanie kamery w celu zrobienia ruchomego time-lapse’a to męczarnia i marnowanie sił oraz czasu na efekt, który nie jest tego warty.
Jeśli ktoś z Was myśli o zakupie slidera pod tym ostatnim kątem, to znacznie lepiej zainwestować w coś, bo będzie miało własny napęd – choćby tani, elektryczny wózek z AliExpress. Jeśli jednak koniecznie chcecie taszczyć ze sobą szynę, to odłóżcie trochę więcej kasy i kupcie coś z silnikiem oraz możliwością podpięcia aplikacji. Przykładowo, sprzęty marki Edelkrone są drogie, ale od kilku ich użytkowników wiem, że warto zainwestować automatyczne rozwiązania tego brandu.
Moja przygoda ze sliderem manualnym skończyła się tak, że na kilku wycieczkach nosiłem go, jak ten debil, na dole plecaka, a przed kolejnym wyjazdem mówiłem sobie, że dam mu jeszcze jedną szansę. Po powrocie z Pribaltików doszedłem do wniosku, że najwyższa pora odzyskać hajs i pchnąć go na Allegro. Może komuś przyda się w jakimś studio, bo do zastosowań polowych jest to sprzęt kompletnie niepraktyczny.
Podsumowując cały ten wywód, wniosek jest następujący: jeśli używacie sprzętu foto-video głównie w podróży, to zdecydowanie lepiej jest przyinwestować i skupić się przede wszystkim na małych gabarytach przy jak najlepszej możliwej jakości. Obtykanie się z kilkoma obiektywami (i – nie daj boże – z dwoma aparatami) oraz przeróżnymi przystawkami może i da Wam lepszy efekt w poszczególnych przypadkach, ale w ogólnym zarysie znacznie zmniejszy komfort podróży i pozyskiwania materiału. Ja osobiście bardzo cieszę się, że przestałem marnować czas na przełączanie szkieł, rozstawianie statywu do najazdów, czy podpinanie telefonu do starego OSMO. Dzięki temu zyskuję te kilkadziesiąt cennych minut dziennie, podczas których mogę po prostu skupić się na tym gdzie jestem i wyciągnąć więcej z wyjazdu.
Teraz czekam tylko na jakiegoś nowego drona, który wymiarami będzie zbliżony do DJI Mavica Air lub DJI Sparka, a jednocześnie zachowa możliwość kontroli przez radio. Tylko z powodu braku problemów z zasięgiem nadal używam swojej wysłużonej, pierwszej wersji Mavica Pro, ale i jego z chęcią zamieniłbym już na coś mniejszego, co w razie potrzeby będę mógł upchać w kieszeni.
Brak komentarzy