Jak już trzeba jechać…

Nieuchronnie nadchodził dzień wyjazdu.

Wydaliśmy pierdylion złotych na super-NIEZBĘDNE rzeczy pokroju wszystkich możliwych szczepień (w tym na meningokoki, o których istnieniu wcześniej nie miałem pojęcia), namiot tak nieprzemakalny, że od łodzi podwodnej odróżniał go tylko brak peryskopu; karimatę termiczną, której cena sugerowała, że jest także latającym dywanem, a nawet kuchenkę gazową w formacie tak ultra-przenośnym, że można ją było zgubić w portmonetce.

M. wyczytał też, że w Mongolii na topie są zdjęcia polaroidowe, więc – jak ostatnie cioły – złożyliśmy się na aparat. Money well spent! Zgadnijcie, ile razy go użyliśmy.

Tuż przed wyjazdem trzeba było zrobić jeszcze jedne, poważne zakupy. Konkretnie – żywieniowe. W koszykach lądowały suszone śliwki, Gerbery, Bobo-fruity, niezliczone ilości zup w proszku, a także legendarna kiełbasa z renifera (której potem jeszcze raz zasmakowałem na Svalbardzie), na którą uparł się M. Całe to dobro miało żywić nas w Transsibie i przez pierwsze dni podróży.

Nie pamiętam, ile wydaliśmy, ale 4-osobowa rodzina zapewne wyżyłaby z tego przez rok, z całkiem przyzwoitą Wigilią, sutą Wielkanocą i kilkoma piwkami co weekend dla pana męża. Nasi rodzice patrzyli na to przez palce, ale przynajmniej mój ojciec nieco się wkręcił w cały projekt, czego bezpośrednim skutkiem jest nazwa tego bloga (przeczytasz o tym tutaj).

Załatwianie wiz było oddzielną przygodą. Rosyjska (tranzytowa) przyszła raczej łatwo, jako że mieliśmy już bilet na kolej transsyberyjską (swoją drogą, pocztowe sprowadzanie go z Rosji było chyba najbardziej nacechowaną niewiadomą częścią przygotowań). Po chińską stałem osobiście – oczywiście kilkakrotnie i z różnym skutkiem, bowiem pory otwarcia ambasady były tak samo pewne, jak godziny odjazdu pociągu relacji Warszawa-Koluszki (tutaj przeczytasz o szczegółach, spisanych kilka lat później). Wnioskowanie o mongolską przypominało z kolei odwiedzanie przygłuchego wujka z zaawansowanym Alzheimerem. Raz, że nikt na miejscu nas nie rozumiał; dwa, że „ambasada” mongolska na Reytana w Warszawie mieści się w klitce, która zazwyczaj kojarzy się z patologicznymi rodzinami na Pradze. Chłopaki najwyraźniej tęsknią za domem, bo w środku jest duszno jak w parowozie, smrodno jak w ubojni drobiu i gorąco jak na Gobi. Generalnie jednak, jeśli już pokonamy pierwsze trudności komunikacyjne i będziemy pamiętać, by na miejsce przynieść Euro, a nie złotówki, to wszystko powinno pójść dobrze – pamiętajcie tylko, że gość przy wejściu bardzo pilnuje księgi wejść/wyjść i nie dopisanie się do niej w razie jego nieobecności może skutkować srogą burą.

Całość planowania zostawiliśmy M., którego w myślach zacząłem od czasu do czasu nazywać naszym wyjazdowym führerem. Moja godność osobista cierpiała, jako że zwykłem sam zajmować się własnymi sprawami, ale z drugiej strony – ni cholery nie znałem się na logistyce podobnych „imprez”. Zupełnie szczerze przyznam się, że przerażała mnie myśl o spędzeniu poza domem półtora miesiąca, przez który to czas całość dobytku miałem tachać na plecach (nowiutki plecak ze stelażem, po spakowaniu wszystkich gadżetów, słoików, opakowań makaronu ryżowego i rolek srajtaśmy, ważył – na oko – pół tony, czyli równiutkie 25 kg). Miałem nadzieję, że szybko się przyzwyczaję, chociaż na myśl o tym, że w Mongolii ogniska rozpala się przy pomocy krowich placków, nachodziły mnie mieszane uczucia. Głupi gówniarz byłem, co tu dużo pisać.

Niemniej, szykowałem się do wyjazdu, a moja mentalna erekcja wybrzuszała mentalne spodnie aż do granic wytrzymałości. Przemieszany z przerażaniem entuzjazm studziła tylko jedna rzecz – studia. Ale ta kwestia wymaga oddzielnego omówienia.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

komentarze 3

  1. Ina 22 lipca 2013
  2. Karla 22 lipca 2013
    • Piotr Brewczyński 23 lipca 2013

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?