Niedźwiedzia przysługa po chińsku
Podczas tych 32 godzin – mimo iż koszmarnych w ogólnym zarysie – działo się jednak coś dobrego: przemieszczaliśmy się na południowy zachód przez bardzo, ale to bardzo malownicze miejsca. Co prawda przez większość czasu padał deszcz, ale my, jako dalekowschodnie dziewice, po raz pierwszy mieliśmy okazję podziwiać wszelkiej maści formacje skalne, tak mocno nadużywane w folderach reklamowych biur podróży. Pomimo tego, że podziwianie widoków kolidowało z możliwością przespania się, chłonęliśmy krajobrazy jakbyśmy mieli już nigdy nie wysiąść z tego cholernego pociągu. Potem przyszła noc i zostały nam tylko halucynacje i śmierć z niedożywienia.
Na jakąś godzinę do dwóch przez końcem podróży poznaliśmy bardzo entuzjastycznego Chińczyka. Zazwyczaj w takich sytuacjach człowiek jest bardzo podejrzliwy, węsząc złodziejstwo albo gejostwo. Po 30 godzinach przejażdżki było nam jednak wszystko jedno. Poza tym, przez całą podróż większość współpasażerów wlepiało się w nas jak szpak w kałamarz, w związku z czym z niejaką radością przyjęliśmy możliwość (stosunkowo) normalnej konwersacji. Jest to całkiem miłe urozmaicenie w momencie, w którym przez większość czasu trzeba w popłochu uciekać spojrzeniem przed uśmiechami jednoznacznie nasuwającymi skojarzenie z bardzo brutalnym aktem płciowym i kajdankami.
Chińczyk coś tam poświergolił, pogadał piąte przez dziesiąte, a kiedy wreszcie skład się zatrzymał, a my wybiegliśmy z niego jak murzyni na deszcz, przyczepił się do nas. Warto tu zaznaczyć, że do Chongquing przyjechaliśmy w bardzo konkretnym celu, a dokładniej – chcieliśmy tutaj rozpocząć nasz spływ po Mekongu. Kiedy nasz przyjaciel to usłyszał, rozpromienił się jak ćpun w Kolumbii, po czym powiedział, żebyśmy nic a nic się nie martwili, a on za nas wszystko załatwi. Co nam szkodzi, pomyśleliśmy, pójdziemy z nim, pogadamy, może nawet jakiś rabat nam ugra. I tak zrobiliśmy. Miejsce, do którego zaprowadził nas chłopak wzbudzało zaufanie o tyle, że na ścianach wisiały zdjęcia promów oraz wąwozów, a także pojedyncze zdjęcie gołej baby – rzeczy często spotykanych podczas rejsu rzeką (może poza tym ostatnim, choć nie zawsze). Gościu nas usadził, spytał kiedy życzymy sobie płynąć (była 6:00 rano, więc wyraziliśmy chęć wyruszenia o 8:00), podszedł do agenta, po chwili wrócił i zażądał pewnej kwoty, z którą następnie wrócił do zioma od biletów. Ten coś tam jeszcze poszemrał, ponotował, po czym sprokurował 3 bilety wydrukowane – na oko – na papierze toaletowym. Bilety trafiły do naszych rąk i tu nagle – zonk: nasz kumpel z pociągu okazał się jemiołem i załatwił nam rejs nie o 8:00, a o 20:00. Spiorunowany spojrzeniem, gość początkowo nie zajarzył kompletnie o co chodzi, po czym uśmiechnął się szeroko, a następnie zaoferował swoją pomoc w odkręceniu zamieszania…
15 minut później wyszliśmy z biura wkurwieni jak Leonidas na Persów. Agent nie chciał nawet słyszeć o wymianie i nagle zapomniał nie tylko wcześniej wykazywanych podstaw języka angielskiego, ale najwyraźniej także chińskiego, doprowadzając do furii naszego przewodnika-amatora. Jeśli umówili się, by wystawić nas do wiatru, to wróżę naszemu „pomocnikowi” długą i udaną karierę aktorską. Wyglądało jednak na to, że chłopakowi było autentycznie przykro, że jego podopiecznych ktoś zrobił w wała.
Tak czy owak, pożegnaliśmy się z nim, a następnie zagapiliśmy na wagonik kolejki linowej, który właśnie przewalał się nad naszymi głowami. Za wagonikiem rozciągał się widok na 6. miasto w Chinach jeśli chodzi o wskaźniki przestępczości (dane na zeszły rok), w którym jedynymi zabytkami są dwa więzienia. Mieliśmy przesiedzieć w nim 14 godzin po tym, jak 32 spędziliśmy w pociągu. Wyobraźcie sobie, jak bardzo byliśmy zachwyceni tą perspektywą…
*zdjęcie autorstwa M.