Jak Chińczycy zrobili nas "na śpiocha"

Z dwie godziny później obudziła mnie O. Powód: pęcherz. Wglemsienchce, pomyślałem sobie, bo mój mózg postanowił kompletnie się zresetować. Ale cóż robić – jak na dbającego chłopaka przystało, wstałem i odeskortowałem damę do toalety, wcześniej szturchając M. i przykazując mu, by miał baczenie na plecak, który miałem pod głową. Coś tam mruknął w odpowiedzi, więc poszliśmy sikać.

3 minuty później wróciliśmy. Marcin, jak należy się domyślić, był na miejscu. Plecak, jak należy się domyślić, już nie.

Powszechnie wiadomo, że adrenalina budzi najlepiej, więc w ciągu 20 sekund byliśmy pełni energii niczym niedźwiedzie po śnie zimowym. Oszacowanie strat wskazało, co następuje: jebać poszedł się plecak – sztuk jedna; chleb tostowy – kromek dwadzieścia; przewodnik – sztuk jedna (i to było dość ciężkie przeżycie), a także mój notatnik z zapiskami podróżnymi i komplet mazaków (wszystkie kolory na raz). Status strat określiliśmy więc wstępnie jako „niewielkie”, co jednak zmieniło się diametralnie po tym, jak przypomniałem sobie, że w tajnej kieszeni notatnika było jeszcze 100 dolców chowanych tam na czarną godzinę. Czarna godzina nadeszła, a dolce zniknęły – kto by pomyślał…

Przyznam, że się wkurwiłem – chyba bardziej na fakt, że zniknęło mi kilkadziesiąt stron zapisanych wspomnień, w wyniku czego niniejsze wypociny pisze mi się nieco trudniej niż początkowo zakładałem. Niemniej, 100 dolków też piechotą nie chodzi, a byłem (i jestem nadal) przekonany, że cholerny chiński podpierdalacz plecaków wywalił notatnik zaraz po przekartkowaniu (kieszeń z hajsem była, jak wspomniałem, ukryta, podobnie jak sama kasa w jej obrębie).

No to straciliśmy plecak, a do wypłynięcia pozostało nam kilka godzin. Chyba M. wpadł na pomysł, żeby w takim razie zwrócić się do milicjantów/policjantów – a nuż coś wykombinują. Ja, jako wkurzony sceptyk, zakładałem, że i tak niewiele ugramy, bowiem szansa na spotkanie w Chongquing przedstawiciela prawa mówiącego po angielsku była równa tej, jaka charakteryzuje możliwość wyklucia się smoka ze skały narzutowej.

Jak się okazało, tego dnia gdzieś na świecie narodził się smok. Musiał być równie zaskoczony jak my, kiedy pierwszy spotkany policjant odpowiedział nam płynną, nienaganną angielszczyzną. Panowie zgarnęli nas do radiowozu i zwierzyli się, że zostali do nas „przydzieleni” kiedy tylko zobaczyli nas spacerujących po mieście. Powód? Rządzący miastem nie chcą, by turystom działa się w nim jakakolwiek krzywda. Job well done.

Opisaliśmy nasz przypadek, chłopaki załamali ręce, przeprosili i zrobili smutne minki. Nikt jakoś nie kwapił się, by oddać mi moje 100 dolców. Potem zrobiliśmy objazd, obchód, aż wreszcie trafiliśmy na posterunek, gdzie złożyliśmy zeznania i zostawiliśmy swoje numery telefonów. Czy coś z tego wynikło? Nie. Czy poczuliśmy się odrobinę lepiej? Tak. Zwłaszcza, kiedy panowie zawieźli nas niemal pod samą przystań promową, żeby nie spotkało żadne nowe kuku.

Tu mieliśmy lepszy moment. Pogoda co prawda się zepsuła, ale oświetlenie portu robiło naprawdę epickie wrażenie. Nasz prom (z daleka) wyglądał solidnie, chociaż dla nas liczyło się w danym momencie głównie to, że czeka nas cała noc na prawdziwym łóżku. Idąc po trapie zdołałem się nawet uśmiechnąć, a M. wyciągnął aparat i pstryknął kilka niezłych fotek.

Potem, pełni nadziei na lepsze jutro, wkroczyliśmy na pokład.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Chinach oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

*zdjęcie autorstwa M.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?