Meduzy, garaże i inne ciekawostki w Sanya
Po znalezieniu najtańszego hotelu na Ziemi przyszedł czas na odpoczynek.
W Sanya i okolicznych plażach spędziliśmy cztery niepełne dni i trzy noce, głównie leżakując na plaży, szlajając się po sklepach i pijąc tani alkohol. Plaże okazały się zaiste ładne, a do tego puste jak portfel studenta. Bywało i tak, że jedynym towarzystwem były wyrzucone na brzeg wielkie meduzy, po które wczesnym popołudniem przyjeżdżały taksówki. Taksówki miały formę pickupów z trzema wyrostkami siedzącymi na pace. Po dojechaniu do przyszłej pasażerki jeden z gówniarzy wyskakiwał na piasek z kijkiem, a drugi z łopatką. Sprawnie odklejali meduzę od piasku, polewali ją wodą, a następne pakowali do wora i rzucali na pakę. Samochód jechał dalej, zatrzymywał się przy kolejnej nieświadomej niczego istocie, a cała sytuacja się powtarzała. Jak się okazało, meduzy były Chińczykom potrzebne w bardzo skonkretyzowanym celu.
Mianowicie: na zupę.
Tak, poważnie.
Niestety, dowiedziałem się tego dopiero później, a moja lista obleśnych rzeczy, które miałem okazję zjeść, a nie zjadłem, powiększyła się o jedną pozycję.
Oczyszczony z meduz piasek stanowił atrakcję dwojakiego rodzaju. Raz – można było pierdolnąć na nim zameczek bez obawy, że jakiś skośnooki, sześcioletni mistrz zła nie rozpieprzy go w drobny mak. To też zameczek powstał.
Dwa – muszle.
Różnorodność byłych skorupiaków, jaką można było na Hainan znaleźć, przyprawiła nas o zawrót głowy, a O. dodatkowo o kociokwik. Pierwszego pełnego dnia przeszliśmy się tylko w tę i we wtę, zbierając co dorodniejsze okazy, ale po drugiej nocy to już praktycznie była obsesja. Zbieranie muszelek wkręciło nas do tego stopnia, że trzeciego dnia wybraliśmy się na plażę o 6:00 rano, aby upolować najlepsze kąski. Przy okazji natknęliśmy się grupę localsów ćwiczących Tai Chi, co dało M. pretekst do cyknięcia kolejnego pierdyliona zdjęć.
Z rzeczy wartych wzmianki przypomina sobie jeszcze podróż na jedną z podmiejskich plaż. Chodzi właśnie o podróż, bowiem zaraz po tym, jak wyskoczyliśmy z busika przyczepił się do nas dziad jakowyś, który wlókł się za nami przez całą drogę do zejścia nad wodę (a było to – lekko licząc – około kilometra), oferując nam transport swoją znękaną, rowerową rikszą. Pomimo wielokrotnych, słownych wyrazów wzgardy, dziad nie raczył się odczepić. Co gorsza, czekał na nas przy podejściu kiedy wracaliśmy z nadmorskich rozrywek, a następnie pedałował przy nas także w drugą stronę, z uporem godnym lepszej sprawy. Całe szczęście busik do Sanya podjechał do nas od razu po wyjściu na główną drogę, zostawiając dziada sam na sam z jego porażką na gruncie handlowym.
Idąc przez miasteczko zaobserwowaliśmy jeszcze jedną rzecz. W mniejszych chińskich miejscowościach o statusie człowieka świadczą najwyraźniej dwie rzeczy – wielkość garażu i brama na posesję.
Bramy przybierają różne kształty, ale kolor musi być jednym z dwóch – złoty lub srebrny. Okute, wielkie odrzwia oślepiają już z kilometra, napawając właściciela dumą błyszczącą co najmniej tak mocno, jak te nieszczęsne furty. Co z tego, że na posesji goły dzieciak lata za prosiakiem. Ważne, że jest BRAMA.
Garaż to insza inszość, choć podobnego kalibru. W ciepłym klimacie panującym na Hainan nie ma potrzeby zamykania domu – im większy przeciąg, tym lepiej. Z tego powodu garaż stanowi na ogół większość dolnego piętra tamtejszych budynków jednorodzinnych, pełniąc jednocześnie rolę pokoju dziennego. I tak – patrząc, dajmy nad to, od lewej do prawej, na parterze domu widzimy kolejno: kanapę, ołtarzyk ku czci Buddy, następnie wielki, najlepiej 50-calowy telewizor (mniejszych się praktycznie nie spotyka), a tuż za nim – zaparkowany samochód. Żona niosąc rodzinie obiad wychodzi więc z kuchni, mija Toyotę Hilux, lawiruje zwinnie pomiędzy biegającymi wszędzie kurczakami (w końcu garaż jest otwarty – musi być przewiew i splendor), a następnie stawia dobra mniej lub bardziej gastronomiczne na stoliku przed telewizorem. Czy to praktyczne – nie wiem. Chyba tak, skoro wymyślili to Chińczycy.
*zdjęcia autorstwa M.