Anarchiści na Murze
Czwartego dnia naszej bytności w Pekinie O. trochę się polepszyło. Przez trochę rozumiem fakt, że nie musiała biegać do toalety co 30 minut, a wstrząsały nią tylko okazjonalne torsje, po których następowały wymioty godne kultowej sceny z Egzorcysty. Wszyscy chyba jednak zgodzą się, że warto się przemęczyć, kiedy w grę wchodzi wycieczka na Wielki Mur.
Zanim przejdziemy do wrażeń, lemme get some things straight:
Po pierwsze: sporo osób do tej pory sądzi, że Wielki Mur jest jednym z 7 cudów świata. To częściowo prawda, ale tylko jeśli chodzi o NOWE siedem cudów świata, czyli projekt Bernarda Webera, wsparty potem przez firmę New Open World Corporation (można więc uznać, że to inicjatywa prywatna, choć na szeroką skalę). Jeśli chodzi o „oryginalne” 7 cudów świata, to obejmują one tylko budowle świata starożytnego (co automatycznie wyklucza Chiński Mur), a większość z nich nie istnieje. To informacje z zakresu szkoły podstawowej, niemniej Sid Meier’s Civilization robi swoje, a młode umysły są chłonne.
Po drugie: Wielki Mur NIE jest widoczny z kosmosu. Można to łatwo sprawdzić zerkając choćby na zdjęcie satelitarne, na którym budowlę ledwo widać (link); a także samemu dojść do odpowiednich wniosków jeśli tylko człowiek pomyśli logicznie. Wielki Mur może i jest długi, ale w najszerszych miejscach ma ok. 3-4 metrów szerokości, czyli tyle, co przeciętny pokój w mieszkaniu. Resztę, jak mniemam, wykminicie sami.
Po trzecie wreszcie: Wielki Mur to tak naprawdę nie jeden, wielki mur, a kilkadziesiąt różnych ciągów fortyfikacyjnych, wzniesionych w różnych epokach w mniej-więcej jednej linii; do ciągu owego zalicza się również uzupełniające go szczyty górskie czy zbiorniki wodne, które chroniły tak samo, a wymagały mniej nakładów finansowych.
Po tych perłach wiedzy czas na relację z tego, jak to wyglądało kilka lat temu.
Przede wszystkim, zrezygnowaliśmy z wyprawy do najbardziej obleganego Badaling na rzecz nieco bardziej oddalonego Simatai. Tamtejsze odcinki słyną m.in. z tego, że (podobno) w kilku miejscach biegną równolegle do siebie, czego i tak nie daliśmy rady potwierdzić – na przeszkodzie stanął nam wszechobecny smog. Niemniej, będąc na samym Murze mieliśmy to gdzieś.
Raz, że to Wielki Mur, do cholery. Niewiele jest tak epickich miejsc na świecie. Po drugie – przeżyliśmy kilkudziesięciukilometrową jazdę samochodem z kierowcą, który nie dość, że nie nigdy słyszał o pasach bezpieczeństwa czy choćby zagłówkach, to jeszcze jechał całą drogę na dwóch kołach dojazdowych oraz notorycznie wyprzedzał na trzeciego nad przepaściami. Było super, a O. bawiła się tak dobrze, że zapomniała wymiotować (przypomniała sobie na pierwszej wieży).
Spacer po Wielkim Murze jest zajebisty, zwłaszcza jeśli okaże się, że prócz Was na miejscu nie ma praktycznie nikogo innego. My spotkaliśmy wyłącznie przyjaznego czarnego, który uprawiał jogging – udało mu się obrócić dwa razy zanim doszliśmy do końca odcinka przeznaczonego dla turystów, co dało nam ostateczny dowód na to, że biali nie wiedzą nic o bieganiu. Poza nim na Murze przechadzali się znudzeni strażnicy, o ile do definicji „przechadzania się” włączymy szeroko pojęte drzemanie i opierdalanie się.
Zostawiwszy rzygającą jak pies O. na wieży numer trzy doszliśmy z M. najpierw do granicy strefy turystycznej, a następnie – ryzykując zapłacenie kary w wysokości (i w przeliczeniu) 60 zł – nieco dalej. Słuszność tej decyzji potwierdziła solidnych rozmiarów skolopendra, która śmignęła nam spod nóg na piątym metrze „strefy zakazanej”, a następnie kilkanaście metrów nieogrodzonych fragmentów, z których – niezależnie od wybranej strony – spadałoby się bardzo, bardzo, długo. Przyznam, że było to konkretne doświadczenie.
Po tym, jak nam się znudziło zgarnęliśmy O., pochlipaliśmy kilka minut nad niemożliwością skorzystania z tyrolki na dół (była już zamknięta), zacisnęliśmy szczęki i wsiedliśmy do samochodu, który przywiózł nas na miejsce. Po dotarciu do hotelu wzięliśmy bagaże i – zgodnie z planem, który ustaliliśmy wcześniej – przetransferowaliśmy się w okolice dworca kolejowego. Ostatnią noc w Pekinie spędziliśmy w hostelu doń przylegającym i było to, co dość śmieszne, nasze pierwsze doświadczenie z klasycznymi hostelami ever. Po niezbyt estetycznym, zamieszkałym przez karaluchy pokoju hotelowym, sterylne wręcz wnętrze Youth Hostelu okazały się naprawdę zbawienne – zwłaszcza w zakresie nocnego snu, nie zakłócanego przez nic, co spadałoby nam na twarz z sufitu.
To był dobry wybór. Zwłaszcza, że następne 32 godziny miały okazać się prawdziwym piekłem.
*wszystkie zdjęcia autorstwa M.