Hong-Kong, moja miłość
Z Hainan wyjeżdżaliśmy z żalem w sercach, chociaż ja – jako człowiek ewidentnie nieplażowy – zaczynałem już się nieco nudzić. Wszelkie smutki rozwiewał jednak ostateczny cel naszej wyprawy. Był nim Hong-Kong.
Kiedy w 1997 roku miasto przestało być własnością Wielkiej Brytanii, stało się jasne, że trochę się w nim pozmienia. Do tej pory jednak przy wjeździe do Hong-Kongu nie jest wymagana chińska wiza, ale – co za tym idzie – powrót choćby do położonego tuż za jego granicą Shenzhen jest niemożliwy, jeśli owej wizy nie posiadacie. Było więc pewne, że miasto to, które wkrótce miało stać się miłością backpackerskiej części mojego życia, opuścimy już tylko samolotem.
Na miejsce dostaliśmy się promem wprost z Sanya, co zaoszczędziło nam masy zachodu oraz pieniędzy. Ze statku przesiedliśmy się do autobusu, następnie przeszliśmy szybką kontrolę graniczną i już mogliśmy witać się z najbardziej spektakularnym przejawem cywilizacji w tej części świata.
Powitanie było brutalne. Autobus wysadził nas w części miasta, której zlokalizowanie na mapie zajęło nam trochę czasu – tyle samo zajęło nam dostanie się praktycznie na ślepo do najbliższej stacji metra. Potem jednak było już tylko lepiej.
Nasz pobyt w Hong-Kongu miał być stuprocentowym odpoczynkiem. M. jeszcze w Polsce zarezerwował nam apartament w 4-gwiazdkowym hotelu niemal w samym centrum miasta. Za stosunkowo niewielkie pieniądze otrzymaliśmy trzy noce w czystym, schludnym pokoju, którego łazienka wyposażona była m.in. w głośniki i natrysk z masażem wodnym. Do naszego użytku był również hotelowy basen i parę innych rzeczy. Z basenu jednak skorzystaliśmy dopiero ostatniego dnia, bowiem miasto oferowało nam naprawdę wiele znacznie ciekawszych atrakcji.
Hong-Kong to prawdziwa mekka cywilizacji i shoppingu, a ponadto swoisty cud urbanistyczny, który fana wielkich miast (do których się zaliczam) zachwyca na każdym kroku. Pomimo tego, że ulice są stosunkowo wąskie i najczęściej zaledwie dwupasmowe, rzadko kiedy zdarza się, by autobus stał w korku. Dwupiętrowe tramwaje (które funkcjonują tylko w tym państwie-mieście) ułatwiają dostęp do tych części HK, do których trudniej dojechać za pomocą rozwiniętej aż do przesady sieci metra. Do tego dochodzi wszechobecny porządek i czystość. Słowem – cywilizacyjna bajka.
Tzw. skyline to główna atrakcja Hong-Kongu. Ja osobiście mogę godzinami przechadzać się po wybrzeżu i oglądać imponującą linię wieżowców, do której co roku dobudowywanych jest kilka następnych. Sławna Symphony of Lights (czyli pokaz światło-dźwiękowy, którego głównymi „bohaterami” są najbardziej rozpoznawalne budowle miasta) nie robi być może takiego wrażenia, jakiego można by się spodziewać, ale wiele mówi o zaangażowaniu władz w promocję turystyki.
Liczba sklepów jest przeogromna i zdeklarowany miłośnik zakupów zgubi się wśród nich na długie godziny. Tę część magii Hong-Kongu miałem jednak odkryć dopiero za kilka lat, kiedy rozwinął się we mnie zdeklarowany konsumpcjonizm, a ja odwiedziłem miasto po raz drugi, przy okazji wyprawy na Filipiny.
Jeśli miałbym opisać to miasto jednym zdaniem, to powiedziałbym, że w żadnym innym człowiek nie czuje się jak mała, czerwona krwinka krążąca niemal bezwolnie po żyłach ogromnego, złożonego organizmu. Nie każdemu to uczucie odpowiada, ale dla mnie jest w pewien sposób zachwycające… Dobra, dosyć tego poetyckiego pieprzenia, czas trochę powiedzieć o tym, co w mieście robiliśmy.
*zdjęcia autorstwa M.
Brak komentarzy