Podsumowanie Wyprawy 2007: narodziny bakcyla
Powrót do Polski nie był czymś szczególnie oryginalnym. Ostatniego dnia zapakowaliśmy się do autobusu, uprzednio zostawiając w hotelu – jak na Polaków przystało – sporo niepotrzebnego nam już ekwipunku, z jedną pełną, niewykorzystaną butlą gazową na czele (tego typu rzeczy nie wolno przewozić samolotem); w zamian, znów po polsku, zapierniczyliśmy z pokoju wszystkie mini-szampony.
Po krótkiej wizycie w strefie bezcłowej, gdzie odhaczyliśmy resztę pozycji na liście pamiątek do zakupienia, wsiedliśmy na pokład samolotu (konkretnie – jumbo jeta) nieistniejących już linii Oasis Hong–Kong. Linie, posiadające poza „naszym” samolotem jeszcze tylko jeden, identyczny, zbankrutowały rok później (a udziałowcy odzyskali circa… 5% swoich wkładów – bummer). Potem nastąpił dłuuugi lot, jedna przesiadka w Londynie i następny dzień witaliśmy już w Polsce – zmęczeni i szczęśliwi na tyle, na ile szczęśliwy jest człowiek po zakończeniu pierwszej samodzielnej, 6-tygodniowej wyprawy na kraj cholernego świata.
Tydzień po powrocie miałem powtórkę egzaminu z prawa cywilnego, o którym pisałem na samym początku tej relacji. Po solidnym przygotowaniu stawiłem się na sali i po krótkiej batalii otrzymałem… dokładnie taką samą ocenę jak wcześniej, to jest 4 na szynach. Jak się potem dowiedziałem, nawet gdybym dostał lepszą ocenę, moje szanse na stypendium zostały ostatecznie przekreślone już podczas pierwszej porażki na egzaminie. Ta informacja bardzo wydatnie wpłynęła na fakt, że – poetycko mówiąc – położyłem lachę na ocenach na dalszych latach studiów, koncentrując się po prostu na ich ukończeniu.
To, co jednak było najważniejsze, to to, że z jednorazowej „przygody życia” moja wizyta w Rosji, Mongolii i Chinach przekształciła się w początek nowego, porywającego hobby, którym są podróże. Nie byłem (i nadal nie jestem) sobie w stanie wyobrazić tego, by za rok znów gdzieś nie pojechać, rezygnując z poszukiwania nowych wrażeń i sposobów na doprowadzenie mojego organizmu do stanu skrajnego wyczerpania. Jednym słowem – złapałem bakcyla, który trzyma mnie do dziś i prawdopodobnie jeszcze długo nie puści.
Co ważne – już wracając mieliśmy nowy plan na wyjazd. Ale o tym już niebawem…
*zdjęcie autorstwa M.
Brak komentarzy