"Twardośpiochy"

Wagon określany w azjatyckiej nomenklaturze kolejowej jako hard sleeper był kolejnym środkiem transportu, z jakim zetknęliśmy się po raz pierwszy w Chinach. Hard” w nazwie nie oznacza bynajmniej, że śpi się na nielakierowanych, sosnowych deskach. W mojej opinii słowo to wskazuje raczej na poziom trudności zaśnięcia w tym środku lokomocji.

Więcej o podróżach pociągami po Chinach możecie posłuchać w filmach, w których opowiadam o tym temacie: Pociągi w Chinach, cz. 1, cz. 2.

Hard-sleeper to wagon bez zamykanych przedziałów, z dwupiętrowymi pryczami zamontowanymi po jednej stronie i korytarzem po drugiej. Najwyższa prycza umieszczona jest pod samym sufitem, a co za tym idzie, można się na niej co najwyżej położyć. Z jednej strony – gwarantuje to, że żaden Chińczyk nie będzie w nią wycierał swojego brudnego tyłka; z drugiej – jeśli nie chcecie spać, to będziecie zmuszeni siedzieć na niżej zamontowanym łóżku, o ile oczywiście jego właściciel nie postanowi się zdrzemnąć. Do tego dochodzi zrozumiała obawa o bagaże, które leżą sobie smętnie gdzie popadnie, na ogół służąc za stolik lub podnóżek.

Jakkolwiek męcząco by to nie brzmiało, ten przejazd wspominam wyjątkowo dobrze. Raz, że akurat wziąłem się za lekturę wyjątkowo interesującej książki; dwa, że w sleeperach podróżuje dokładnie tyle osób, ile jest łóżek, w związku z czym żaden Azjata nie śpi nocą na sedesie, Waszych bagażach czy – co gorsza – na Waszej pryczy. Wreszcie, stosunkowo szeroki korytarz umożliwia spacery i wyglądanie przez okno, a w tym konkretnym przypadku warto było przez owe okno spozierać, bowiem widoki były całkiem imponujące (albo wyjątkowo dziwne). Jedynym minusem, standardowym dla azjatyckich sypialnych środków transportu, była pościel, capiąca nieco niedomytą pachą, zmęczonym wołem i stuletnim jajem, przy czym to ostatnie niekoniecznie było pochodzenia kurzego.

W drodze do Guilin

Każdy orze jak może*

Po kilku(nastu?) godzinach jazdy nasz skład bez przeszkód dotarł do miejsca docelowego, na dobre oddzielając nas zarówno od Szanghaju, jak i od wspomnień kilkudniowego koszmaru, który przeżyliśmy wcześniej. Miasteczko powitało nas kameralnym gwarem (tak – istnieje coś takiego), fenomenalnymi widokami i ogromną ofertą drinków, serwowanych na niemal każdym rogu. Backpackerski raj Chin stanął przed nami otworem. M. prawie posikał się z radości.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Chinach oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

*zdjęcia autorstwa M.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?