Faszyści i świątynie
Jak to zwykle na spacerach bywa, i ten rozpoczął się w wizycie w jednym z okolicznych sklepów, gdzie dziewczyny rzuciły się na birmańskie odżywki do włosów (kokosowe, a do tego podobno wręcz magiczne w swoim działaniu), a ja i M. – w zasadzie na nic. Highlightem naszego smutnego rekonesansu było odkrycie, że kultura birmańska za nic ma koszmar Drugiej Wojny Światowej, a w szczególności tę jej część, której symbolika jest w Europie najsurowiej wzbroniona.
Jeśli jeszcze nie wyczailiście o co biega – chodzi o faszyzm. Uwaga – może być mądrze.
Z jakiejś przyczyny kwiat birmańskiej młodzieży nie znajduje nic zdrożnego w tym, by paradować po ulicy w ciuchach przystrojonych swastykami (i nie – nie chodzi tu o indyjskie symbole ognia, dziękuję bardzo), wizerunkami krzyża żelaznego oraz napisami w stylu „Nazi power!”. Mało tego – ciuchy te nie występują w Birmie w jedynym słusznym dla podobnej symboliki kolorze, to jest czarnym (ew. krwistoczerwonym), a we wszystkich pieprzonych kolorach tęczy, z fioletowym i żółtym na czele. Bóg raczy wiedzieć, czemu sytuacja ma się tak, jak się ma, a tym bardziej – dlaczego podobne ubrania można kupić na każdym rogu i w niemal każdym sklepie z konfekcją, często obok podrobionych t-shirtów Lacoste i Levisa. Podczas całej podróży nie zdołaliśmy też zapytać o to zjawisko nikogo kompetentnego, tym samym pozostawiając tę zagadkę do rozwiązania przyszłym pokoleniom podróżników. Niemniej, myślę że Hitler (czy też to, co z niego zostało) przewraca się w grobie na samą myśl o tym, że gromada niskich, skośnych i smagłych birmańskich podrostków przechadza się po świecie w wytartych, często mocno upieprzonych koszulkach chwalących wartości jego ukochanej III Rzeszy (w Mongolii przynajmniej dbają o styl). Można by powiedzieć, że to chichot historii, choć w tym przypadku chichot dość debilny i podszyty brakiem jakiejkolwiek wiedzy ogólnej.
Po tym, jak się już nadziwowaliśmy, a potem ostatecznie odrzuciliśmy pomysł kupna fioletowej koszulki z rzymskim orłem i napisem „True Nazi„, wybraliśmy się na standardowe zwiedzanie. Idąc nabrzeżem zaliczyliśmy trzecią najważniejszą świątynię w Rangunie (Botatoung Pagoda), znaną z tego, że w jej wręcz zasranych złotem murach spoczywa włos Buddy (swoją drogą – w bezmiarze swej ignorancji słomianą wiecheć pokrywającą stupę wzieliśmy za konstrukcję permanentną; potem okazało się, że po prostu był remont), a następnie przeszliśmy się po zabytkowej dzielnicy, spacer kończąc tuż przy Sule Paya. Ta ostatnia, tym razem druga w skali ważności ranguńskich świętych miejsc, stoi sobie niepozornie w samym centrum miasta, a o jej dużym znaczeniu świadczy fakt, że to w kierunku „od niej” numeruje się wszystkie tamtejsze ulice. Sam budynek nie imponuje za specjalnie, choć część jej wnętrza ma podobno ponad 2000 lat. Być może wrażenie jest nieco zaburzone faktem, że całość otoczona jest obdrapanymi kramami, w tym sklepem z gitarami, bardzo obskurną budą z indyjską żywnością czy warsztatem ślusarskim najwyraźniej specjalizującym się w bardzo dużych kłódkach. Profanum niewątpliwe wygrywa tu z sacrum, ale jest coś azjatycko-magicznego w tym, że od razu po modlitwie można wtrząchnąć jakieś curry, a potem kupić piec.
Rangun generalnie trudno nazwać miastem ładnym, ale – zwłaszcza po późniejszym koszmarze Mandalaj – doszliśmy kolektywnie do wniosku, że ma coś w sobie. Pomimo wszechobecnego syfu i smrodu typowego dla miejsc, w którym sprzedaje się dużą ilość niekoniecznie świeżych warzyw, była stolica Birmy sprawia… sympatyczne wrażenie (tak – tak samo sympatyczne jak ta z Waszych koleżanek, która nigdy nie miała chłopaka i nikt nie wie dlaczego). Dużą zaletą jest choćby to, że łatwo jest się w niej odnaleźć, zwłaszcza jeśli chodzi o okolice ścisłego centrum. Do tego dochodzi ogromna ilość wszelakiego rodzaju bazarów, na czele z ogromnym Bogyoke Market, do którego trafiliśmy co prawda ostatniego dnia naszej bytności w kraju, ale i tak zdołaliśmy poznać go na tyle dobrze, by trzykrotnie się na nim zgubić. Jednak na pytanie czy Rangun odwiedzić nie można odpowiedzieć w pełni, zanim nie powie się kilku słów o niewątpliwie najbardziej monumentalnej atrakcji tego miasta, czyli o Shwedagon Paya.
http://tinyurl.com/c9whdg8 > Umiarkowanie interesujący artykuł w temacie nazistowskich symboli w Birmie (i z resztą pozostałej części Azji). Chociaż dla mnie najfajniejsi są Mongolscy neonaziści walczący o ochronę środowiska.
No tak – nie trzeba pytać localsów (podejrzewam, że większość starszych mogłaby sama nie wiedzieć), skoro są internety ;).