Mosty, bryczki i kamyczki

Drugiego dnia w Mandalay po raz kolejny musieliśmy wstać bladym świtem, to jest o 5:00 nad ranem. Po zejściu do recepcji okazało się, że poznany dzień wcześniej, sympatyczny i mówiący świetnie po angielsku kierowca zrobił nas w kakalasa i zamiast stawić się osobiście, przysłał głupiego jak kalafior kumpla, którego bogate słownictwo w narzeczu wielbicieli herbaty ograniczało się do „Yes” i „No”, z dużą przewagą tego drugiego. Jakoś jednak przełknęliśmy tę zniewagę i ruszyliśmy pod most U Bein.

Wspomniany most to jedna z najważniejszych rzeczy, jakie backpacker może w Birmie obczaić. Ta mająca 1,2 kilometra drewniana konstrukcja to najdłuższy (i najstarszy, bo zbudowany w 1850 roku) pieszy most z tekowego drewna na świecie. Pomimo tego, że brzmi to mniej więcej tak, jak „najszybszy na świecie samochód z napędem na lewe przednie koło”, to i tak warto rzucić na niego okiem. Most, zbudowany z tego, co zostało z królewskiego pałacu w Inwa, najładniej wygląda o wchodzie i zachodzie słońca, kiedy podobno przemierzają go hordy mnichów i ludzi zdążających do lub z pracy. Tyle teorii.

Most U Bein

Świt na moście robi wrażenie

W praktyce wzmiankowanych hord nie doświadczyliśmy w ogóle – jeśli chodzi o mnichów, to bezczelnie przemykali oni w 4-5 osobowych grupach, co skutecznie uniemożliwiło nam zrobienie epickiego zdjęcia, na które tak bardzo liczyliśmy. Niemniej, budowla jest zachwycająca także i bez setek kolorowych, mnisich szat, co sprawiło, że spędziliśmy na niej ponad 1,5 godziny, głównie łażąc w tę i nazad i naprzykrzając się z aparatami miejscowej ludności.

Co zabawne, 1 kwietnia bieżącego roku, czyli dokładnie 3 dni przed dniem, kiedy faktycznie piszę tę notkę, na moście wprowadzono regularne patrole policyjne, mające być odpowiedzią na fakt coraz częstszych ataków rabunkowych na turystów. My na szczęście nie doświadczyliśmy niczego podobnego – być może dlatego, że tamtejszym grasantom nie chce się wstawać przed 7:00 rano.

Po herbacie, zimnej coli i śniadaniu złożonym z banana, wsiedliśmy do furgonetki naszego mrukliwego szofera i pojechaliśmy w kierunku wzgórza Sagaing. „Górka” ta słynie z zapierających dech w piersiach widoków, na które jednak trzeba najpierw zasłużyć nie inaczej niż wspinając się na nie za pomocą – na oko – pierdyliona stopni. Kutafon-Budda jednak nie był dla nas tego dnia łaskawy i pomimo tego, że w miarę sprawnie wtelepaliśmy się na górę, uraczył nas głównie mgłą.

Inwe

Jedna bryczka, tyle radości

Po tym wszystkim poczuliśmy, że najwyższa pora wrzucić coś na ruszt. Jakimś cudem udało nam się zakomunikować tę potrzebę naszemu kierowcy, który całkiem sprawnie zawiózł nas do miasteczka Inwe (wspominałem o niej wyżej). Szybko okazało się, że jego entuzjazm nie wynikał z sympatii, a z chęci zarobienia dodatkowego hajsu. Wysadził nas bowiem w restauracji prowadzonej przez jego rodzinę, cwaniak jeden.

Niemniej, żarcie okazało się fantastyczne, a do tego dostarczono nam je w ilościach wręcz hurtowych, w związku z czym zjedliśmy połowę, a drugą połowę B. postanowiła sprezentować powszechnie występującym na ulicach Birmy „psiuńciom”. Dzięki temu torebka gotowanego makaronu podróżowała z nami entuzjastycznie przez resztę dnia, by następnie – pod sam wieczór – jakiś Burek mógł nią ostentacyjnie wzgardzić.

Inwe

Jedna z bardziej fotogenicznych kup kamieni

Po sutym śniadaniu doszliśmy do wniosku, że skoro już jesteśmy w Inwe, to damy się naciągnąć na niesamowitą wręcz atrakcję, jaką jest przejazd bryczką po tamtejszych ruinach. W decyzji utwierdził nas spotkany na przystani promowej Angol (najpierw musieliśmy przeprawić się przez rzekę), który orzekł, że gdyby miał do wyboru spędzić resztę dnia w Mandalay lub w ostatnim kręgu piekła, to z radością wybrałby to drugie.

Przejażdżka nie urwała nam dup – co najwyżej pokręciła się smętnie dookoła odbytów. Niemniej, było trochę ruin, trochę kolorowych kamulców, a M. prawie dosiadł byka, ale jego właściciel go zauważył. Co oczywiste, nie zakazał M. karkołomnej przejażdżki, ale wyraźnie dał do zrozumienia, że chce za nią 100 dolków. Był to najlepszy dowód na to, że Azjaci wiedzą, jak robić interesy na kretynach z Europy.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?