Koszmarny przejazd do raju
Reszta dnia po locie balonem/spędzaniu ranka na biedaka upłynęła nam raczej mało interesująco. Autobus, który zgarnął nas z Bagan, różnił się od przytułku dla ubogich tylko tym, że miał koła i silnik – śmierdziało w nim co najmniej tak samo, a na jednym z przystanków większość naszych współpasażerów użyło nielicznych koców po to, by wytrzeć się po kąpieli w przydrożnych prysznicu. W podróży głównie spaliśmy i czytaliśmy, a pierwsze opóźnienie transportu w naszej birmańskiej karierze sprawiło, że do punktu przesiadkowego (którym było Pyay) dotarliśmy dopiero koło północy.
Gdzie w ogóle się udawaliśmy? Naszym celem była w zasadzie ostatnia miejscowość, którą mieliśmy odwiedzić podczas naszej wyprawy, a mianowicie Ngapali, słynące z przepięknej plaży i zupełnie europejskich cen w ośrodkach wypoczynkowych. Jednak nie uprzedzajmy faktów, bowiem cała podróż na miejsce miała sprawić, że finalnie za pokój zapłacilibyśmy nawet analnym dziewictwem, byle tylko móc się wreszcie wyspać.
W Pyay czekała na nas niespodzianka. Niespodzianką ową okazał się wcale elokwentny, zębaty brzydal, który przejął nas od razu po wypadnięciu z autobusu, oferując dalszy transport i chwilę wytchnienia w pobliskiej restauracji. Tym samym koło 1:00 w nocy znaleźliśmy się nagle w bardzo podejrzanej, piwnej melinie, w której zjedliśmy wcale niezgorszą późną kolację w towarzystwie nie tylko wspomnianego gościa, ale także dwóch dziewuch z frankofońskiej części Europy, zainteresowanych obniżeniem kosztów dalszej podróży.
Negocjacje trwały długo i były namiętne niczym cała załoga paryskiego burdelu. Ostatecznie stanęło na tym, że w dalszą drogę ruszymy furgonetką obsadzoną dwoma kierowcami, za którą to przyjemność zapłacimy łącznie 225 dolarów (co, wliczając poznane dziołchy, dawało cenę 32 dolców na łebka). Było to w cholerę dużo, ale alternatywą była podróż znaną nam już skądinąd ciężarówką z deskami na burtach. Do dziś dziękuję opatrzności, że nasze sknerstwo nie było tej nocy aż tak wielkie.
Dlaczego? Ano dlatego, że przejechanie tych kilkuset kilometrów miało nam zająć Dziewięć. Pieprzonych. Godzin.
Jeszcze pół biedy, że po drodze musieliśmy zatrzymywać się i opowiadać kilku rogatkom strażniczym, czy wydać dodatkowy hajs na kserówki paszportów. Najgorszą kwestią okazała się droga pofałdowana jak cholerne jelito grube podczas skrętu kiszek. W związku z nią trzęsło nami tak, jakbyśmy podróż odbywali na młocie pneumatycznym z utwardzonym zawieszenim – o dłuższym przyśnięciu nie mogło być mowy, zwłaszcza że Azjaci darzą głęboką pogardą instytucję zagłówków, tym samym uniemożliwiając Europejczykom złożenie głowy na siedzeniu tak, by na pierwszym wyboju nie skręcili sobie karków w co najmniej dwóch miejscach. Do tego wszystkiego dochodził wszechobecny kurz, przeciskający się przez każdą możliwą szczelinę (a tych było sporo, jako że powłoka antykorozyjna to jedna z tych idei, która najwyraźniej jeszcze nie znalazła drogi do Birmy) i zalegający na drodze w potężnych ilościach (bez kitu – każda przerwa na odlanie się skutkowała zanurzeniem się po kostki w tym szajsie).
Wreszcie, po 11:00, dojechaliśmy na miejsce. To nie był jednak kres naszych trudów. Jeszcze przez 1,5 godziny jeździliśmy od ośrodka do ośrodka w poszukiwaniu miejsca do spania, którego cena nie pozbawiłaby nas nerek. Wreszcie stanęło na noclegu w Royal Beach Resort (za 30 dolców od osoby w jednym, pięcioosobowym pokoju), który był „Royal” na tej samej zasadzie, na jakiej kibel nazywamy tronem. Na szczęście „Beach” był już zdecydowanie bardziej, co w jakiś sposób złagodziło nam standard, który trudno było nazwać porażającym. Na plażę mieliśmy jednak dotrzeć nieco później. Najpierw musieliśmy coś wtrząchnąć.