Faszyści planują w Power Point'cie

Już na początku 2008 roku byliśmy (my, to znaczy skład z poprzedniego roku – ja, O. i M.) pewni, że gdzieś wyjedziemy. Ba! Bilety do Bangkoku zostały kupione ze znacznym wyprzedzeniem, jako że tym razem chcieliśmy wydać na całą eskapadę znacznie mniej pieniędzy… naszych rodziców (a jakże!).

Po zeszłorocznej wizycie w Rosji (przejazdem), Mongolii i Chinach wybór był łatwy i niemal naturalny. Jak już się domyśliliście, na warsztat poszła Tajlandia w komplecie z Laosem i Kambodżą. Cel został obrany, bilety opłacone, pozostało planowanie.

Sprawa trochę się skomplikowała, kiedy jakoś tak na jesieni sypnął się związek O. i mój. Ot, pewnego dnia doszliśmy do wniosku, że mamy siebie nawzajem serdecznie dość i czas to zakończyć. O dziwo, obyło się bez krzyków i łez, a zaraz po wzajemnym zerwaniu uzgodniliśmy, że nie robimy baby i na wakacje jedziemy razem, tak jak planowaliśmy. Ustaliliśmy również, że o całej sytuacji nie poinformujemy pozostałych uczestników – nie chcieliśmy, by komukolwiek było głupio, zwłaszcza kiedy przyjdzie do planowania noclegów.

Uważny czytelnik zapyta teraz: Hej, jakich pozostałych uczestników, a poza tym chuj mnie obchodzą Twoje związki? I słusznie! Do naszej trzyosobowej grupy dołączyła bowiem D. – długoletnia przyjaciółka M., która już w zeszłym roku miała jechać z nami, ale nie wyszło. Tym razem mieliśmy więc na pokładzie czterech radosnych singli, w tym dwóch undercover. Great.

Na etapie wczesnego planowania w M. znów obudził się faszysta. Tym razem, powiedział, nie będę robił wszystkiego za was. Brewa i O. planują Tajlandię, ja Laos, a D. Kambodżę. W sumie podział był fair, bo Tajlandia wielka, chociaż żadne z nas nie miało zbyt wielkich nadziei na to, że udział O. nie ograniczy się wyłącznie do podrzucania malowniczych zdjęć i krzyczenia „Tam pojedźmy!”. Mi to jednak pasowało – rodził się już we mnie podróżnicy control freak.

Druga część zadania zlecona przez M. wprawiła nas jednak w osłupienie. Jak już zaplanujecie wszystko, kontynuował, macie mi z tego zrobić prezentację w Power Pointcie!. Co, powiedziałem. A zaraz potem: Co.

M. nie dał się przebłagać – jako pełnoprawny student SGH już zaraził się korpo-modą na robienie prezentacji ze wszystkiego, włącznie ze sposobem bezpiecznego odkręcania napojów gazowanych. Pozostało się tylko dostosować – przez moment pomyślałem nawet, że to fajny pomysł… TAK, WIEM.

Z miesiąc później siedzieliśmy u D. w domu, z rzutnik szumiał uspokajająco, wprowadzając nas w błogi nastrój. Była niedziela rano, dzień po imprezie u wzmiankowanej. Zaczęliśmy przedstawiać nasze prezentacje, a ja byłem pierwszy, bowiem w Tajlandii lądowaliśmy na samym początku. Propozycja wynajęcia samochodu spotkała się z życzliwym przyjęciem, M. łaskawym okiem spoglądał na trasę wydłużającą się na mapie i jest szansa, że jego wewnętrzny wykładowca postawił mi za całość 4 na szynach, które tak lubię. Wszystko poszło sprawnie – przyszła pora na naszego wyjazdowego führera.

Byłem już trochę śpiący, podobnie jak pozostali. M. lekko podniecony przełączał slajdy, z których każdy był przygotowany staranniej niż niejedna praca dyplomowa, a ja powolutku odpływałem w objęcia Morfeusza. Nagle jednak – niczym grom z jasnego nieba – mało istotne bla, bla, bla zmieniło się w A tutaj wynajmiemy łódź z silnikiem i samodzielnie spłyniemy nią w dół rzeki, zwiedzając po drodze co się da. Poderwałem głowę, pewien, że coś mi się przyśniło. Kiedy jednak spojrzałem na twarze reszty słuchających, dojrzałem na nich takie samo osłupienie, jakie zapewne malowało się na mojej. Czyś ty ocipiał?, zapytała uprzejmie D. (no dobra – zrobiła to innymi słowami, ale wyraźnie było słychać, że dokładnie to miała na myśli). Co, powiedziałem ja. Hrrr, stwierdziła O.

Po tym krótkim interludium nastąpiła długa, rzeczowa dyskusja na temat tego, gdzie i na jaką dokładnie głębokość M. może sobie wsadzić swój pomysł. Poddany bezlitosnej krytyce i zmiażdżony naszymi argumentami, z których najważniejszy brzmiał: chcemy przeżyć ten wyjazd; M. zgodził się, że być może niekontrolowany spływ łodzią dokonany przez ludzi, którzy nigdy w życiu takiego spływu nie prowadzili (a nawet w nim nie uczestniczyli) być może nie jest najlepszym pomysłem. Trochę niepyszny zarzucił ideę i obiecał zaprezentować alternatywę w ciągu kilku dni.

Prezentacja D. odbyła się bez problemów i większych ekscesów – poza tym, że M. trochę kwękał dla zasady. Wszystko zostało ustalone i wychodząc od D. wiedzieliśmy już, jak dokładnie spędzimy nasze wakacje, zaplanowane na równe 54 dni, od 30 lipca 2008 poczynając. Nie muszę chyba mówić, że już nie mogłem się doczekać.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?