Przez rzekę do Laosu
Granica pomiędzy Tajlandią a Laosem, którą zamarzyliśmy sobie przekroczyć, znajduje się Chiang Kong – jakieś 2,5 godziny jazdy kulawym wielbłądem (czyli standardową półciężarówką) na północny wschód od Chiang Rai. Aby zaoszczędzić czas, równo 3 tygodnie po tym, jak przylecieliśmy do Bangkoku, zapakowaliśmy się w busa o 7:00, dzięki czemu na granicy byliśmy przed 10:00. Nie pamiętam, z jakiej przyczyny zdecydowaliśmy się przekraczać granicę drogą wodną (w samej miejscowości jest też most), niemniej tak właśnie było.
Wcześniej jednak musieliśmy dojechać do przystani promowej, a zrobiliśmy to przy użyciu tuk-tuków, z którymi wtedy zetknęliśmy się bliżej pierwszy raz w życiu.
Tuk-tuk to środek transportu-instytucja, będący nie tylko najpopularniejszym sposobem na szybkie przemieszczanie się z miejsca na miejsce w ramach niewielkiego obszaru, ale także swoistym symbolem Tajlandii. Te pojazdy, oficjalnie klasyfikowane jako autoriksze, spotkacie w każdym zakątku kraju, choć przez większość czasu wcale nie będziecie mieli na to ochoty. Kolorowe, obwieszone przeróżnym dziadostwem i podskakujące wskutek źle (i umyślnie) wyregulowanego basu w subwooferze, mniej więcej w połowie przypadków zawiozą Was do upragnionego celu, a w drugiej połowie – do sklepu z podejrzanymi kamieniami szlachetnymi. Po drodze będziecie chłonąć krajobrazy. Dźwięków i zapachów chłonąć nie będziecie, bo o te zadbają odpowiednio: już wzmiankowany subwoofer oraz kolektywna moc sprawcza wszystkich silników spalinowych w okolicy, zazwyczaj nie będących nawet na „Pan” z czymś choćby przypominającym katalizator. Niemniej, podróż tuk-tukiem to coś, czego wstyd nie przeżyć (w znaczeniu bucket-listy; jeśli podejdziemy do tego wyrażenia dosłownie, to za przeżycie 15-minutowej jazdy tą trójkołową puszką, król Tajlandii powinien przyznawać medal) będąc w Tajlandii, nawet jeśli ma to być tylko przejazd na sąsiedni plac. Szczególną magią cechuje się ta przygoda w Bangkoku, kiedy jesteście praktycznie pewni, że w autorikszy za Wami pędzi sama śmierć, bowiem Wasz kierowca przelatuje na pełnej kurwie przez szczeliny, przez które nie prześlizgnąłby się Han Solo.
W ten właśnie sposób dojechaliśmy na przystań w Chiang Kong – przestraszeni, cali mokrzy, ale szczęśliwi, że już za kilka minut od rąbniętych obszarpańców w trzykołowych potworach będzie nas dzielić nie tylko rzeka, ale także granica państwa.
Przekraczanie granicy w tym miejscu również jest przygodą samą w sobie. Wyobraźcie sobie, że podbijacie wyjazd z Tajlandii, a następnie pakujecie wszystkie Wasze bagaże, włącznie z dość drogim sprzętem fotograficznym i zapasem suchych gaci na resztę wyjazdu, na łódkę szerokości (i stabilności) iPada. Wszystko się chwieje, zewsząd pryska woda, a do tego dochodzi jeszcze nurt, który – najprościej mówiąc – zapierdala przed Wami jak wieprzyk z płonącymi jajami. Wasz przewoźnik jednak, niczym nie zrażony, rzuca Wasze plecory na dno łodzi, po czym sam wtarabania się na łódkę, która chwieje się jak państwowość Ukrainy. Wreszcie czas na Was. Z duszą na ramieniu pakujecie się do środka, po czym konstatujecie, że gość nawet nie zaczekał, aż się usadzicie, tylko ruszył z kopyta, prując na drugą stronę jakby ktoś bzykał tam jego matkę. Nie mija minuta, kiedy już jesteście za połową i nagle okazuje się, że przewoźnik po prostu sunie do przodu, a nurt robi resztę roboty. Kolejną minutę później jesteście po drugiej stronie rzeki, ale jakieś 200 metrów dalej na prawo niż Wasz punkt startowy. Potem szybka wysiadka (bo na brzegu z tej strony czekają już kolejni klienci – w końcu przewóz kosztuje te kilka BHT od łebka), podbicie pieczątek na wizie (my swoją załatwiliśmy jeszcze w Warszawie) i już – jesteście w Laosie.
A Laos, moi drodzy, to już zupełnie inna historia.