Luang Prabang w jeden dzień
Luang Prabang to niewątpliwie jedna z najbardziej atrakcyjnych miejscówek tej części Azji, o ile nie zagłębiacie się zbytnio w znaczenie wyrażenia „ta część Azji”. Ta była stolica kraju, której nazwa w wolnym przekładzie brzmi „Królewskie Miasto Delikatnego Obrazu Buddy” (whut) roi się od świątyń, których w szczytowym momencie było tu aż 66 (teraz jest ich niemal dokładnie połowa tej liczby). Największą atrakcją pozostaje wzgórze Phu Si, dzięki któremu napatrzycie się nie tylko na architekturę właściwą dla tego zakątka Laosu (architektoniczne geeki na pewno zauważą, że miejscowe świątynie nieco różnią się wyglądem od innych – choćby nisko schodzącymi dachami i sterczącymi wypierdkami na środkowej części ich górnej krawędzi), ale także na set naprawdę porządnych widoków na samo miasto i Mekong.
My zaczęliśmy od tego ostatniego, a konkretnie – od godzinnej „przejażdżki” po rzece. Może nie jest to must do, ale chłodek bijący od wody robi swoje, choć nikt o zdrowych zmysłach nie pomyśli, żeby się w Mekongu wykąpać. Jest tak głównie dlatego, że podczas pory deszczowej (a z tego co wiem – nie tylko) rzeka wygląda, jakby przelewały się nią zwały kupska. Jest brązowa, miejscami śmierdząca i generalnie mało malownicza. Niemniej, nadaje się w sam raz do podziwiania podczas sjesty, kiedy trzymamy w ręku pysznego, zimnego drinka za 3 dolce. Sprawdziliśmy to organoleptycznie tuż po naszym „rejsie”.
Po krótkim odpoczynku udaliśmy się na wzgórze świątynne, o którym już wspominałem. Wejście na samą górę kosztowało wtedy 20 tys. Kipów, czyli jakieś 8-9 zł (obecnie to o jakąś 1/3 więcej) i aż wstyd mi się przyznać, że na miejscu zastanawialiśmy się, czy warto wydać te pieniądze. Poza świątyniami Wat Tham i Wat Chom, których ni chuja nie pamiętam, na Phu Si zaliczyliśmy punkt widokowy i kilka głupich zdjęć z pierdylionem wizerunków Buddy (hint – nie róbcie sobie jaj z dotykaniem ich głów, bo miejscowi gotowi są Was za to wziąć na miejscowe maczety, wykonywane ze zużytych resorów – jedną taką zakupiłem sobie nawet później za równowartość 3 dolarów).
Największą atrakcją na Phu Si okazało się jednak łoże działa przeciwlotniczego, czy raczej jego najbliższe sąsiedztwo, gdzie – gdyby nie spostrzegawczość reszty grupy – D. mogłaby postradać życie lub chociaż bardzo zbliżyć się do stanu, w których owo życie postradać by chciała. Mianowicie, kiedy cofała się krok za krokiem celem objęcia zdjęciem jak największego obszaru, niemal wpakowała się głową w pajęczynę, na której – jak gdyby nigdy nic – rezydował największy ośmionożny skurwiel, jakiego w życiu widziałem na dziko. Oczojebna, zielono-czerwona barwa pająka dobitnie sugerowała, że na samym ugryzieniu by się nie skończyło – niechybnie musielibyśmy jechać do szpitala. Jak to się jednak mówi: co się odwlecze, to nie uciecze. Do szpitala w Laosie trafiliśmy tak czy owak, choć nieco później i z innej przyczyny. O tym jednak będzie potem.
Po zaleczeniu zawału serca D., spokojnie wróciliśmy do hostelu, gdzie wybomblowaliśmy butelkę zakupionego pod drodze, alkoholowego specyfiku o woltażu 15% (niestety, do dziś nie mam pojęcia, co to był za szajs). Okazało się, że najlepiej smakuje on ze Sprite’m, do którego otrzymaliśmy tak zwany kredytowany dostęp. Mianowicie – mogliśmy do woli brać puszki z hostelowej lodówki (sklepy były już pozamykane, a ponadto w Laosie nikt wtedy nie wpadł na to, by w noclegowniach zdzierać z klientów za dobra konsumpcyjne), dopóki płaciliśmy za nie poprzez zostawienie odpowiedniej kwoty na pustej recepcji. Ten miły akcent uświadczył nas ostatecznie w przekonaniu, że w Laosie będzie nam się podobać.