Seksy, Paie i Chiang Maie

Następnego dnia, po noclegu w Mae Hong Son, ruszyliśmy w stronę Chiang Mai, które miało okazać się jednym z konkretnych highlightów naszej trasy. Ale nie uprzedzajmy faktów.

W drodze do tej niewątpliwie atrakcyjnej miejscówki towarzyszył nam niejaki Szymon – Polak, w którego niewyłącznym towarzystwie spożywaliśmy alkohol wieczór wcześniej (innym z naszych towarzyszy był Japończyk, który swego czasu podróżował po Polsce). Nasz rodak był niepomiernie rad, że część drogi do kolejnego punktu na trasie może za darmo przejechać na pace, a w zamian raczył nas historiami i radami odnośnie Tajlandii, bowiem w kraju tym spędzał już któryś tam miesiąc. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, z jego opowieści nie pamiętam nic poza tym, że stosunkowo nieźle się ich słuchało, a przyczynkiem do większości opisywanych przygód standardowo okazywał się być alkohol. To ci dopiero. Szymona z tego miejsca serdecznie pozdrawiam, chociaż zapewne nie zobaczę go już nigdy więcej.

Jazda do Chiang Mai trwała stosunkowo krótko, bo „tylko” 5 godzin. Zważywszy na dość dużą odległość pomiędzy punktem wyjścia, a punktem… ekhem… dojścia, był to naprawdę niezły wynik, zwłaszcza że w międzyczasie zatrzymaliśmy się – bardziej z ciekawości i głodu niż z potrzeby – w Pai. Pai, czego być może nie wiecie (bo my nie wiedzieliśmy) to jedno z turystycznych mini-centrów Tajlandii, zawdzięczającego ten status stosunkowej bliskości wielu wiosek plemion górskich, do których białasy takie jak my lubią się wyprawiać na piechotę, nieodmiennie budząc w miejscowych zdziwienie wymieszone z obłędną chciwością. Co ciekawe, ostatnimi czasy Pai przeżywa istne oblężenie, a w jej granicach odbywają się takie dziwy jak festiwale muzyczne, a nawet zawody enduro. Wszystko to, w połączeniu z całkiem solidną sceną „klubową” (jakkolwiek nie lubiłbym Tajlandii, tak cudzysłów przy tym słowie mogę usunąć tylko mówiąc o Bangkoku), sprawia, że Pai w sezonie aż puchnie od turystów, a Ci ostatni często są konfrontowani z problemami pokroju braku prądu lub wody. Niemniej, my przez Pai tylko przejechaliśmy, bo ciągnęło nas do dużego miasta.

A, jak na standardy tajskie, Chiang Mai jest dużym miastem. Abstrahując od faktu, że w nim samym oraz w jego pobliżu znajduje się ponad 300 rożnorodnych świątyń buddyjskich, z których najstarsza datowana jest na XIII wiek, to lokalizacja potrafi zapewnić zmęczonemu północą Tajlandii turyście takie luksusy jak dostęp do Starbucksa czy lodziarni Häagen-Dazs (przy czym odwiedziny w tej ostatniej utwierdziły nas w przekonaniu, że na niektóre rzeczy człowieka nie stać niezależnie od kraju, w którym aktualnie przebywa). Przypomnę, że w 2008 roku oba te przybytki były jeszcze w Polsce nieobecne, a w polskim Starbucksie (obecnym u nas od 2009 roku – CIEKAWOSTKA!) do tej pory nie da się (chyba?) zjeść ciasta z czerwoną fasolą i biszkoptem. Nie to, żeby ktoś chciał.

Nostalgia za cywilizacją nie była jednak najważniejszym powodem, dla którego odwiedziliśmy to miasto. Nie były nim również rozsądne pod względem cenowym usługi seksualne, które podczas długiego, wieczornego spaceru oferowały nam kilkukrotnie spracowane dziewczyny przechadzające się po zaśmieconych ulicach. O co więc nam chodziło?

Jak się szybko okazało – o krew, ból i narkotyki.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Tajlandii lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?