Łapówka na 18 PLN-ów i inne tajskie ekscesy drogowe
Następnego dnia przyszła pora opuścić Khao Yai i ruszyć w dalszą drogę. Konkretnie – do Khon Kaen. Jak zwykle trasę pokonywaliśmy samochodem, ale że jeszcze nie zajmowałem się szerzej zagadnieniem ruchu kołowego w Tajlandii, to zrobię to teraz.
Jak już wspomniałem, ruch w Tajladnii jest lewostronny, co wynika z czynników historycznych (i jest wynikiem głównie wpływów brytyjskich). To samo w sobie nie jest niczym niesamowitym, więc skupię się na nieco innych, ciekawszych kwestiach.
Przede wszystkim – sieć tajskich dróg to istne marzenie. Serio. Cała środkowa cześć kraju skomunikowana jest za pomocą kilku (ich ilość jest jednak wystarczająca) wielopasmowych dróg ekspresowych oraz autostrad, dzięki czemu podróżując samochodem można wygodnie oprzeć się w fotelu i korzystać do oporu z tempomatu (z jego obecności w naszym wehikule zorientowaliśmy się niestety dopiero pod koniec okresu najmu). Komfort jazdy jest ogromny, drogi są równe, a korki praktycznie nie występują (poza Bangkokiem, ale o tym później). Ponadto, wszystko jest pięknie i czytelnie oznakowane (ponownie – poza Bangkokiem).
Co ciekawe, owe nieskazitelne drogi przemierzane są praktycznie tylko i wyłącznie przez terenowe półciężarówki i samochody typu pick-up – wozów osobowych jest jak na lekarstwo, a i te spotyka się raczej tylko w miastach. Można powiedzieć, że obok tuk-tuków (i skuterów), o których szerzej napiszę przy okazji relacji z naszego pobytu w Bangkoku, to właśnie pick-upy są narodowym pojazdem Tajów. Taka sytuacja nie jest jednak powodowana tym, że w Tajlandii eco-driving nie jest trendy. Chodzi raczej o to, że samochodów półciężarowych używa się faktycznie przede wszystkim do transporu wszelkiego rodzaju towarów (na pace), a także dużych ilości ludzi (też na pace). O wygodzie tego rozwiązania przekonaliśmy się sami mniej więcej w połowie podróży i, kładąc na szali nasze życia, sami wylegiwaliśmy się z tyłu nawet przy dużych prędkościach (co raz prawie skończyło się tragicznie, kiedy skończyłem manewr wyprzedzania o włos przed nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówką). Za jazdę na pace nikt mandatów w Tajlandii nie wymierza, bo jest to zjawisko występujące na tak szeroką skalę, że nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się kompletnie legalne (albo przynajmniej nie zdelegalizowane).
Mandaty wymierzane są natomiast za klasyczny speeding, o czym sami przekonaliśmy się gnając 150km/h z jednego miasta do drugiego (niestety nie pamiętam, z którego do którego). Tajski krawężnik machnął na nas lizakiem, zatrzymał, zobaczył że turyści (zapewne jednocześnie zacierając rączki we wnętrzu swej małej, żółtej główki), a następnie ofuknął po ichniejszemu. Zgrywając wariata pogadaliśmy z nim trochę, a kiedy ten popukał w nasz licznik domyśliliśmy się, jaki jest powód naszego zatrzymania. Potem nastąpiło to, co nieuniknione, to jest klasyczna łapówka na głupa. Mundurowy coś tam mówił, przejrzał dokumenty i pokazał na palcach liczbę „trzy”. Nie zadając zbędnych pytań, wręczyliśmy mu 300 bahtów modląc się, by nie chodziło mu o trzy tysiące. Nie chodziło. Policjant pieniądze przyjął, pogroził nam palcem, po czym machnął, że można jechać. Tym samym uregulowaliśmy swój pierwszy (i jedyny) nieoficjalny mandat, którego kwota w przeliczeniu wynosiła 18 polskich złotych.
Problemy drogowe, o czym będę jeszcze pisał, zaczynają się na samej północy kraju, gdzie sieć autostrad ustępuje pola drogom górskim, niejednokrotnie zalewanym przez lawiny błotne i zasypywanym przez osuwiska. I tam jednak człowiek nie ma prawa się zgubić, bowiem w niektóre rejony prowadzi tylko jedna trasa. To niewątpliwy plus, który płynnie (nomen-omen) przechodzi w minus wraz z każdą zstępującą lawiną. Wtedy na drogach faktycznie tworzą się zatory, odkorkowywane niebezpośrednio przez stacjonujące w każdej większej wsi koparki i spychacze. Pozostaje tylko czekać na to, aż załoga drogowców upora się z przeszkodą.
Jeśli więc wybieracie się do Tajlandii i zastanawiacie się, czy wynajęcie samochodu jest dobrym pomysłem, to tak – jest, i to zdecydowanie. Upewnijcie się tylko, że weźmiecie furę kutą na cztery koła (to się przyda na północy, zwłaszcza w porze deszczowej). Jeśli dodatkowo zaopatrzycie się w miejscowy GPS albo porządny atlas drogowy (my mieliśmy atlas Michelin – sprawdził się wyśmienicie), to wszelkie dojazdy będą dla Was tylko i wyłącznie kwestią czasu. Jeśli chodzi o wygodę podróżowania, to terenówka nie ma sobie równych w tym kraju.
Żeby jednak nie było tak kolorowo, samochód mieliśmy tylko w Tajladnii. No, ale kiedyś trzeba też integrowac się z localsami, a nic tak nie sprzyja integracji jak zatłoczony autobus. Laos miał nam to udowodnić już niedługo.