Wodospad za wodospadem i przewidywalny finał
Pakse to stosunkowo niewielka miejscowość, zamieszkana przez jakieś 100 tys. ludzi. Samo w sobie raczej nie urywa dupy, bo składa się praktycznie z jednej głównej, długiej i w cholerę zakurzonej ulicy (na której mieści się np. wspomniana wcześniej Delta Caffe). Na zdjęciu w Wikipedii możecie obejrzeć sobie widok najważniejszej części tejże, przy czym z jego prawej strony dojrzycie umocowany na dachu kolejowy znak stopu. Chuj wie, czemu tam stoi, ale będąc na miejscu go nie zauważyliśmy. A szkoda, bo mogłaby to być jedna z miejscowych atrakcji.
Żeby jednak oddać honor regionowi, to do Pakse nie przyjeżdża się na urbanistyczną orgię, a po to, żeby pokręcić się po okolicach. Z tego powodu pojawiliśmy się tam my. 30. dnia naszej wyprawy spakowaliśmy się w małe plecaki (duże zostawiliśmy w przechowalni w naszym przytulnym hoteliku), po czym za jakieś grosze wynajęliśmy skutery – tym razem na pełne trzy dni. Ruszyliśmy bez jakiegoś super uszczegółowionego planu, a głównym clue było (wg planisty M.) zobaczenie każdego pieprzonego wodospadu w okolicy (co byłoby ciężkie, bo jest ich tam naprawdę od nagłej krwi).
Pierwsza próba została zakończona niepowodzeniem – wodospad nr 1 okazał się zamknięty dla zwiedzających, o czym poinformowali nas wracający spod niego Michał z Magdą. To jeszcze nie był ten moment, kiedy spotykanie ich raz po raz wydawało nam się dziwne, więc tylko podziękowaliśmy za informację i pognaliśmy dalej – do Tad Fane, który miał być highlightem tego dnia naszej skuterowej pojezdki.
Tad Fane to najwyższy rzygający wodą skurwysyn w całym Laosie – woda spada tam z wysokości 120 metrów, a całość położona jest w gigantycznej dziurze w ziemi, po której zboczu można dostać się na sam dół i zbadać, czy spadająca z góry woda zrobi nam z czaszki sałatkę. Można, o ile jest sucho. Za naszej „kadencji” niestety nie było. W 1/3 spaceru droga zrobiła się śliska jak polityk na raucie i nawet nasze specjalnie kupione przed wyjazdem buty trekkingowe nie gwarantowały bezpiecznego zejścia na sam dół. Niemniej, widok i tak był imponujący, a M. tak się zawziął na robienie zdjęć, że miałem ochotę pierdolnąć go tym cholernym teleobiektywem, bylebyśmy wreszcie mogli pojechać dalej.
Nieco zawiedzeni, ale i tak zadowoleni, popędziliśmy w stronę jeszcze jednego wodospadu. Niestety, skuter to nie motocykl, więc połączenie niezbyt imponującej prędkości maszyn i bardzo podstawowego zorientowania w terenie sprawiło, że na miejsce dojechaliśmy nieco za późno, by podejść pod atrakcję. W związku z tym doszliśmy do wniosku, że pora szukać noclegu.
I tu zaczęły się nasze kłopoty.
Miejscowość Pak Song, w której zamiarowaliśmy nocować, okazała się nieco mniej zawalona hostelami niż się spodziewaliśmy. Pierwsza noclegownia okazała się pełna pod sam korek, a zlokalizowany nieopodal hotel, pomimo usilnego błagania załogi, byśmy dali mu szansę, niemal zabił nas swoimi typowo amerykańskimi cenami (choć przez BARDZO krótką chwilę rozważaliśmy nocleg na łóżkach, na których można było przespać się ze słoniem i jeszcze zostałoby miejsce na zmianę pozycji). Sytuacja zaczęła robić się rozpaczliwa, kiedy po przejechaniu 30 kilometrów powietrze było już naprawdę zimne, a my mijaliśmy tylko kolejne słupki.
Wreszcie zdecydowaliśmy, że najpierw coś zjemy, a dopiero potem będziemy myśleć. Pierwsza mijana restauracja okazała się miejscem, które wieczorami zamieniała się w… dyskotekę (sic!), więc – pomimo niewątpliwej pokusy budzonej przez licznych klubowiczów w sandałach i koszulach z ceraty – byliśmy zmuszeni pojechać kawałek dalej.
Jakież było nasze zdziwienie, kiedy po wejściu do znalezionej wreszcie knajpy przy pierwszym (i jednym z dwóch – szaleństwo) stoliku dostrzegliśmy Magdę z Michałem, machających do nas z niejakim przerażeniem w oczach.
To był ostateczny sygnał od losu, który ciężko było zignorować. Z tego powodu postanowiliśmy, że tego wieczora oblewamy kolejne spotkanie tak, jak tylko Polacy potrafią. Decyzja ta była tylko jedną z wielu powziętych w ciągu kolejnych kilkunastu godzin i śmiem twierdzić, że jednocześnie najmniej głupia…