Smutne kociska i cola po tajsku
Po obejrzeniu mostu i opędzeniu się od wszędobylskich handlarzy miniaturkami tegoż, ponownie wsiadłem za kółko i przewiozłem naszą czeredę do tak zwanej „Tygrysiej Świątyni”.
Przybytek ten znany jest w całej Tajlandii, bowiem jako jeden z niewielu na świecie daje możliwość obcowania (bez skojarzeń) z „wolnymi” tygrysami. Cudzysłów jest oczywiście zamierzony, bowiem tygrysia „wolność” kończy się tam, gdzie 3-metrowy łańcuch oraz cierpliwość mnicha-opiekuna, bezlitośnie trzepiącego zwierzę po nosie za każdym razem, kiedy przypomni ono sobie o swojej kociej naturze (i nie mówię tutaj o skłonności do leżenia we wszelkiej maści pudłach).
Otoczenie świątyni to urokliwy teren przekształcony w coś, co przy odrobinie alkoholu i bardzo mocno zmrużonych oczach można by uznać za safari-like. Po okolicy biegają mniej agresywne zwierzęta, włączając w to (już nie tak) dzikie świnie, pawie i jakiś typ sarnopodobny; a młodzi rodzice pomstują na bachory, które z uporem maniaka ganiają bogu ducha winne prosiaczki. Prosiaczki spieprzają z gracją, gówniarzeria płacze – no po prostu bajka rodem z Disneylandu. A w środku tego wszystkiego, z kamiennymi minami, siedzą mnisi pilnujący nie tylko tygrysów, ale także tego, by każdy turysta zapłacił za możliwość zrobienia sobie zdjęcia z otumanionym zwierzakiem. Wielkie koty leżą i mają w dupie – trudno powiedzieć, czy tak po prostu, czy przez jakieś dragi. Generalnie robi to raczej smutne wrażenie, choć i tak nie omieszkałem zrobić sobie foto z pasiastym.
Na szczęście, nam udało się liznąć też czegoś fajniejszego, bowiem jakaś tygrysica akurat się okociła, a obsługa – nic nikomu nie mówiąc – cichcem karmiła młode w dalszej części parku. Dzięki spostrzegawczości któregoś z nas bardzo szybko znaleźliśmy się przy klatce i załapaliśmy się na moment, kiedy kociaki akurat miały wychodne. Radości dziewczyn nie było końca, choć rzecz jasna nikt nie dopuścił nas do tygrysków bliżej niż na wyciągnięcie ręki. Zresztą same zwierzaki srały po metaforycznych portach na sam nasz widok.
Po tym przeuroczym zdarzeniu udaliśmy się w stronę samochodu, a że zachciało nam się pić, kupiliśmy sobie colę. Po tajsku.
Cola po tajsku to coś, z czym prędzej czy później spotyka się każdy przyjezdny. Miejscowi handlarze bardzo cenią sobie puste butelki, które zapewne spylają później za jakieś grosze w pobliskim skupie. Z tego powodu nie bardzo chcą je dawać turystom, w zamian oferując przelanie napoju do… foliowej torebki. Po sprawnym i fachowym wykonaniu całej operacji, w torebce ląduje jeszcze słomka i voila! Cola po tajsku! Tak spreparowany napój można nosić ze sobą, modląc się jednocześnie o to, by torebka nie była dziurawa. Pomimo całego prymitywizmu sytuacji i tego, jak bardzo nieekologiczne jest to rozwiązanie, muszę przyznać, że ma ono w sobie pewną magię.
*wszystkie zdjęcia autorstwa M.