Kijów na szybko
Tym razem obyło się bez ekscesów związanych ze studiami (od początku roku akademickiego byłem nastawiony na to, że nie mogę sobie pozwolić na wrześniowe poprawki) i dokładnie 30 lipca, o godz. 21:15 wyruszyliśmy pociągiem z Dworca Centralnego w Warszawie. Naszym celem był Kijów.
Pociąg jak pociąg. Masa kół, turkotu i hałasu, a do tego dwugodzinny postój na granicy i oczekiwanie na paszporty, które na wschodnich granicach zawsze wiąże się z pewnymi emocjami (i to na pewno nie takimi, jakie wzbudza wizyta w Disneylandzie). Po przekroczeniu granicy trochę snu, szast prast i byliśmy w Kijowie – jakoś koło 15:00.
Hostel mieliśmy zarezerwowany wcześniej, a dokładna instrukcja dojścia z dworca pozwoliła trafić nam na miejsce w rekordowym czasie. Przybytek okazał się sterylnie wręcz czysty i urządzony jak na przyjęcie armii Leonidasa (dla wolniej kojarzących – po spartańsku). Jedynym mankamentem była recepcjonistka, która od momentu naszego przyjścia do wyjścia nasuwała przez telefon tak, jakby na drugi etat robiła w sekstelefonie. Obiad machnęliśmy w okolicach hostelu, płacąc za niego jakieś grosze, a następnie udaliśmy się na ekspresowe zwiedzanie Kijowa.
Stolica Ukrainy okazała się dość sympatycznym miastem, choć głównie w samym centrum (przypominam, że to był rok 2008, a nie marzec 2014 roku). Tu pogapiliśmy się trochę na szerokie ulice i monumentalne budowle rodem z czasów sprzed Pierestrojki. Kiedy wieczorem dotarliśmy na Plac Wolności, ten zrobił na nas wrażenie głównie tłumem młodych ludzi, bawiących się na nim setnie jak na grubym melanżu (typowo wschodni brak zakazu spożywania alkoholu w miejscach publicznych robi swoje). Wracając zahaczyliśmy o park, w którym M. zrobił kilka fotek swoim pro-aparatem, a potem… w zasadzie zakończyliśmy zwiedzanie. Czasu nie było wiele, ale nie odmówiliśmy sobie jeszcze wizyty w jednym z wielu okolicznych barów, gdzie – przy lamerskiej partyjce w kości (lamerskiej, bo przegrałem) – postanowiliśmy zamówić jakieś typowo ukraińskie piwo.
I tu niespodzianka, która ujawniła głębię naszej ignorancji. Okazało się bowiem, że typowo ukraińskim piwem jest Staropramen, o którym jeszcze godzinę wcześniej pod przysięgą zaznałbym, że pochodzi z Czech. Cóż – wysączyliśmy po kufelku i udaliśmy się do hostelu.
Na miejscu, prócz recepcjonistki-telegrafistki, natknęliśmy się jeszcze na Belga, który uczył się polskiego oraz Niemców uczących się Rosyjskiego (i wybierających bardzo okrężną drogę do Moskwy, gdzie mieli tę naukę praktykować). Pogadaliśmy, pośmialiśmy się, wzięliśmy prysznic w zimnej wodzie (w końcu to Ukraina, nie?) po czym poszliśmy w kimę, bo następnego dnia zmuszeni byliśmy wstać o 9:00.
*zdjęcia autorstwa M.
ale Staropramen pochodzi z Czech 🙂 W Ukrainie jest rozlewany na licencji (coś jak u nas Carlsbergi/Heinekeny itp)
Wiedziałem, że to jakaś zasadzka 😉