Druga szansa, czyli Kijów w 12 godzin
Nie ulega wątpliwości, że Kijów ma swoich fanów. W internetach aż roi się od wszelakich ochów i achów na temat tego miasta, a wśród osób podróżujących w tamte strony przeważa raczej opinia, że stolica Ukrainy jest miejscem co najmniej sympatycznym. Moje zdanie, zbudowane na fundamencie pobieżnej, krótkiej wizyty kilka lat temu, było lekko odmienne. Miasto na pewno mnie nie zachwyciło, a okolice poza centrum wręcz mocno odstraszyły – głównie sypiącymi się elewacjami i ogólnym zaniedbaniem. Kiedy okazuje się jednak, że lot do Azji Centralnej przerwany jest równo dwunastogodzinną przesiadką właśnie w Kijowie, trudno nie skorzystać z szansy na weryfikację pierwszego wrażenia. Tym bardziej, że gap pomiędzy lotami zaczynał się o 8:00, a kończył o 20:00. Można by rzec – idealne warunki na intensywny spacer.
Nasz spacer rozpoczęliśmy spod dworca kolejowego, posilając się najpierw w Puzatej Chacie – ukraińskim „fast-foodzie” o ustalonej, dość dobrej renomie (patrz niżej). Nasze kroki skierowaliśmy zasadniczo przed siebie, zbaczając co i rusz na lewo czy prawo w poszukiwaniu kolejnych landmarków. Pierwszy napatoczył się „Czerwony Uniwersytet”, znany głównie z tego że jest… no… czerwony. Fasada budynku bardzo rzuca się w oczy i naprawdę trudno ją przegapić, tym bardziej że o rzut małym beretem od niej pręży się dumnie pomnik Tarasa Szewczenki. Budynek uczelni, która swego czasu zdominowana była przez polskich studentów, wyjątkowo ładnie prezentuje się na zdjęciach, o ile lubicie przekoloryzowane HDR-y.
Słynna Złota Brama była dla mnie nowością. Bladego pojęcia nie mam, dlaczego nie zahaczyłem o nią podczas poprzedniej wizyty w Kijowie, ale podejrzewam, że powodem była moja ówczesna ogólna pizdowatość. Budowla może nie jest specjalnie imponująca, ale umożliwia rzucenie okiem na miasto z perspektywy upośledzonej mewy, jak również liźnięcie nieco historii stolicy Ukrainy. Do wejścia zachęca również cena za wstęp, oscylująca w granicach tej, którą trzeba zapłacić za jedno piwo z Biedronki.
Spod Bramy jest już bardzo krótka droga do dwóch słynnych, kijowskich soborów. Osobiście nie jestem fanem architektury sakralnej (z pominięciem średniowiecznego gotyku, za którym szaleję), ale być w Kijowie i nie wejść do jakiejś cerkwi to jak pójść do klubu go-go w opasce zawiązanej na oczach. Z dwóch pobliskich kościołów na dłuższą inspekcję udaliśmy się do Monasteru św. Michała Archanioła o Złotych Kopułach, gardząc bezczelnie równie widowiskową, pobliską Katedrą Św. Zofii. Po drodze poświęciliśmy też chwilę na kontemplację skowyrnego pomnika, który okazał się monumentem na cześć Bogdana Chmielnickiego, nie mającego w Polsce zbyt dobrego PR-u. Złote Kopuły, nie powiem – zaimponowały nam. Już pal licho wnętrze i całkiem przyzwoite muzeum znajdujące się w dzwonnicy. Doskonała pogoda i dobry punkt widokowy na szczycie tej ostatniej sprawiły, że odbijające się od całego tego złota słońce wyżarło nam w mózgach bardzo wyraźny obraz, który pozostanie tam na długo. Muszę szczerze przyznać, że jest to jeden z bardziej imponujących budynków sakralnych, jaki widziałem w życiu. Jeśli dodamy do tego fakt, że klasztor stoi na miejscu (w teorii) od ponad 900 lat, to otrzymujemy miejsce, które naprawdę warto odwiedzić (ponadto w dzwonnicy znajduje się bardzo przyzwoity sklep z pamiątkami).
Po Kopułach skierowaliśmy swoje kroki na Plac Niepodległości, znany na świecie po prostu jako Majdan. Na Majdanie nie ma już na szczęście protestów i licznych, pacyfikujących ich gliniarzy (pamiątki po nich jednak bardzo łatwo dostrzec); jest za to gromada ludzi w kretyńskich przebraniach, którzy zrobią wszystko, byście tylko skusili się na odpłatne zdjęcie z nimi. Jeśli uwolnicie się spośród tłumu szturmujących Was Kubusiów Puchatków, Leninów i innych, kurwa, smerfów, będziecie musieli od razu stawić czoła drugiej grupie cudaków, biegających po Majdanie z sokołami, papugami i innym ptactwem uczepionym do rąk. Ci również zbierają hajs za zdjęcia i idzie im znacznie lepiej niż pierwszej grupie. Być może motywacją jest tu chęć zakupienia nowych bandaży na przedramię, bo sokoły nie mają opinii delikatnych chwytaczy. Tak czy owak, w słoneczną pogodę Majdan jest miejscem przesympatycznym, na którym można klapnąć i chwilę odpocząć, o ile nie macie nic przeciwko nagabywaniu przez papużki faliste. Archanioł Michał stoi na swoim miejscu na kolumnie i błyszczy jak zaklęty (papugi jeszcze się do niego nie dorwały), podobnie jak cała plejada innych kijowskich bohaterów – no generalnie jest zajebiście.
Po wizycie na Majdanie zjedliśmy kolejny posiłek, a następnie – popędzani przez budzący się we mnie stres (źle znoszę spieszenie się na samolot) ruszyliśmy w drogę powrotną na dworzec kolejowy, zahaczając jeszcze szybko o targ z przyprawami. Beata wyperswadowała mi powrót marszrutką (w dwie osoby na jednym miejscu) i bardzo dobrze zrobiła, bo autobus na lotnisko z nami na pokładzie ruszył niemal od razu i dojechał do punktu docelowego w godzinę, pozostawiając nam wystarczająco dużo czasu na wszelkie niezbędne formalności i zakupy bezcłowe. Podczas tych ostatnich popisałem się klasycznym nieogarem, zostawiając w kiblu komplet pięciu mini-wódek Nemiroff, które miały być naszym zapasem alkoholowym na pierwszą noc w Kazachstanie. Pomimo szybkiego powrotu do szaletu, zakupu już nie zobaczyłem i musiałem wykosztować się (na całe 20 zł) na kolejny. Poza tym epizodem, reszta podróży do Aktau przebiegła bezproblemowo (Ukrainian Airlines, pomimo nieco gburowatej obsługi naziemnej, zaskoczyły nas bardzo przyzwoitymi posiłkami na pokładzie) i razem z Beatą o 1:00 w nocy stanęliśmy na kazachskiej ziemi.
Brak komentarzy