Małpi gaj w Lop Buri
Następnego dnia wstaliśmy o 9:30, coś tam zjedliśmy, a następnie wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy do Lop Buri. Nie jest to miejscowość, o której dużo czyta się w przewodnikach, jednak z racji na dużą ilość czasu na miejscu postanowiliśmy ją „zaliczyć”.
Główną atrakcją Lop Buri nie są zabytki, świątynie czy niezwykle kunsztowne pierdolety miejscowych rzemieślników. Są nią małpy, które w ilościach hurtowych oblegają miasto, a zwłaszcza jego centralną część. Skalę zajwiska obrazuje fakt, że jest to jedyna miejscówa na świecie, w którym natknąłem się na znaki „Beware of the monkeys„.
Nie wiem właściwie czemu małpy się tam zalęgły – zapewne miało to coś wspólnego z buddyjskim szacunkiem dla żywych stworzeń, w tym dla niezwykle wkurwiających makaków. Fakt jest taki, że centrum Lop Buri to faktycznie istny małpi gaj, a rzeczone naczelne dziarsko bujają się tam na kablach telefonicznych, podpieprzają owoce, okulary i torebki, a następnie defekują do tych ostatnich na środku jezdni. Masa zabawy przy pewnej wąsko określonej definicji słowa „zabawa”, zazwyczaj stosowanej przez pijanych mieszkańców Wielkiej Brytanii.
Mimo to, Lop Buri to interesujące miejsce. Miejscowi w twarzą pokerzystów pozwalają się okradać (i obsrywać), samemu podstawiając małpom co bardziej zgniłe okazy owoców i warzyw, a turyści pstrykają zdjęcia i szybko uczą się, żeby: a) nie nosić okularów przeciwsłonczenych na czole (D. jako pierwsza przekonała się o wszechprawdziwości tej zasady, kiedy mokry makak skoczył jej na ramię, a następnie odbiegł w dal z jej szpanglasami); oraz b) w żadnym wypadku nie stawać pod drzewem obwieszonym większą grupą małp, jeśli ktoś nie ma ochoty wymieniać potem całej garderoby.
Po tym, jak odzyskaliśmy okulary D. i doczyściliśmy O., obejrzeliśmy jeszcze jakiś pałac, a następnie wróciliśmy do Ayutthai. Powstała w XIV w. Ayutthaia to miasto stosunkowo niewielkie, ale ważne ze względów „turystycznych” z powodu licznych świątyń i pałaców, w dużej części nietkniętych pomimo przewalenia się przez nie hord birmańczyków w roku 1767. Długi czas po inwazji całość stała opuszczona, dopóki ktoś się nie skapnął, że strategiczne położenie Ayutthai może dać jej drugie życie. Teraz miasto jest dość żwawo funkcjonującym portem, a świątynie takie jak Wat Phra Mahathat przyciągają fleszowych pstrykaczy ze wszystkich stron świata.
My również dołączyliśmy so tych ostatnich, a że był to nasz pierwszy „świątynny” przystanek w Tajlandii, poświęciliśmy drugą część dnia na jego dogłębne zwiedzenie. Fotki zostały strzelone, hektolitry Pepsi Twist wypite, a budżet miejski wzbogacił się dzięki nam o parę bhatów. Jeśli miałbym wybrać jakieś ruiny warte obejrzenia podczas krótkiej wizyty w Tajlandii, to Ayutthaia zdecydowanie byłaby warta wspomnienia, jeśli nawet nie umieszczenia na pierwszym miejscu (także dzięki temu, że leży blisko stolicy).
Po zwiedzaniu, uchetani i brudni jak nosorożce, wybraliśmy się do Tony’s Place – knajpki, którą poleciał nam przewodnik. Ledwo zasiedliśmy na wcale wygodnych leżankach, z nieba lunął deszcz (który miał nam dotrzymywać towarzystwa jeszcze wielokrotnie). Z tego powodu w przybytku spędziliśmy ok 2,5 godziny sącząc drinki i podjadając różne różności w porcjach, które były smaczne, aczkolwiek jednak nieco zbyt małe jak na nasz środkowoeuropejski gust. Tak dobiegł końca 5 dzień naszej wyprawy.
*zdjęcia autorstwa M.