Preludium do trekkingu i krew na asfalcie
Te dwie niezwykle ważkie potrzeby załatwiliśmy sobie w Chiang Mai etapami, po jednej na dzień i nie do końca w kolejności, w której je przytoczyłem. Ale po kolei.
Następnego dnia po przyjeździe do miasta z samego rana udaliśmy się do kawiarenki internetowej. Wyprawa ta okazała się brzemienna w skutki, a skutki owe – zupełnie nieoczekiwane. Po pierwsze, w kawiarence załatwiliśmy sobie dwudniowy trekking po okolicznych wioskach, połączony z różnorodnymi atrakcjami w stylu jazdy na słoniu, przejazdu w klatce nad rzeką czy spływu tratwami. Całość kosztowała nas, bagatela, 1200 BHT. W 2008 roku była to równowartość zaledwie ok. 72 zł, a więc dwa dni zorganizowaliśmy sobie praktycznie za bezcen. Na tym jednak nie skończyła się atrakcyjność oferty lokalnego dostawcy usług rozrywkowych (z żalem dodam, że nie zapisałem nazwy biura, także będziecie musieli znaleźć je sami), bowiem w ramach bonusu dostaliśmy… 3 spalinowe skuterki, z których mogliśmy korzystać przez 24 godziny. Tak, nam też trudno było w to uwierzyć.
Człowiek może sobie zadać pytanie, na cholerę mu skuter, kiedy dysponuje samochodem 4×4 z klimatyzacją i całkiem nieźle grającym radiem. Cóż, powiedzmy że po dwóch tygodniach podróżowania nawet w najwygodniejszym wnętrzu każdemu zaczyna robić się trochę ciasno, nawet jeśli przez większość czasu może jechać na pace, rozwalony na plecakach jak perski książę w burdelu. Tym samym, oferta spotkała się z naszych entuzjastycznym przyjęciem. Pewnie przemyślelibyśmy ją dwa razy, gdybyśmy wiedzieli, jaki bałagan spowoduje.
Zgodnie ustaliliśmy, że celem naszej wycieczki zostanie jedna z licznych, wspomnianych wcześniej świątyń (nazwy oczywiście nie zapisałem), z której – zgodnie z przewodnikiem i relacjami turystów – roztaczał się piękny widok na miasto. Wcześniej jednak mi i O. przyszło podziwiać piękny widok czarnego jak noc asfaltu, kiedy ja – niedoceniwszy tego, jak mokra może być ta nawierzchnia po deszczu – źle wymierzyłem kąt nachylenia skutera przy wchodzeniu we wznoszący się zakręt w lewo. Jebnięcie, krótki ślizg i w zasadzie było po wszystkim, a my dość bezpiecznie wylądowaliśmy po drugiej stronie drogi. Jeśli jednak jesteście bystrzy, przypomnicie sobie, że w Tajlandii obowiązuje ruch lewostronny, a to oznacza, że skuter (a my razem z nim) przesmarował lakierem (a my – skórą z łydek) cały sąsiedni pas ruchu. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że kilka sekund później z góry zjechała ciężarówka, która nie miałaby szans szybko zatrzymać się na mokrej, pochylonej nawierzchni, to cała sytuacja przestaje wyglądać tak „kolorowo”. Jednym słowem – mieliśmy dużo szczęścia, co potwierdziła mina przypadkowo znajdującego się na miejscu policjanta. Policjant, jak to w Tajlandii, sprawdził czy wszystko z nami ok, a potem pojechał zajmować się własnymi sprawami tak, jakby nie był przed chwilą świadkiem kompletnego braku umiejętności jazdy w normalnych jak na tę porę roku warunkach pogodowych. Nie to, żebyśmy nie byli mu za to wdzięczni.
Do świątyni – rzecz jasna – dojechaliśmy, choć znacznie wolniej (i to nie tylko przez wypadek – spróbujcie kiedyś pojeździć w mżawce w podartych portkach). Widok, podobnie jak odwiedzony w drodze powrotnej mały wodospad, nie zrekompensował nam co prawda strat w naskórku i skórze właściwej, ale nieco poprawił humory. W przypadku O. Nie trwało to jednak długo, bowiem podczas wizyty nad wspomnianym wodospadem udało jej się z gracją goryla wpaść do wody i zgubić okulary przeciwsłoneczne.
Do guest house’a wróciliśmy późno i raczej w minorowych nastrojach, chociaż M. zrobił po ciemku kilka naprawdę ładnych zdjęć nocnej panoramy Chiang Mai, co w minimalny sposób zrekompensowało niewygody chociaż jemu. Na ostateczną poprawę humoru wybraliśmy się na kolację do Burger Kinga, ale umówmy się, że kotlet ze sterylnej wołowiny nie jest uniwersalnym lekarstwem na wszytkie bolączki sponiewieranego turysty. Ostatecznie położyliśmy się do łóżek o 1:00 w nocy wierząc, że następny dzień będzie znacznie lepszy.
Tak czy owak, krew mieliśmy zaliczoną.