Zero też ma znaczenie
Źle zaczęło się dziać już podczas szukania bankomatu. Czynność ta zajęła nam nieco więcej czasu, niż się spodziewaliśmy, D. zapomniała PINu, a potem spotkaliśmy jeszcze tęgiego, walącego cebulą rodaka w markowych klapkach, który postanowił podzielić się z nami swoją wiedzą na temat tego, gdzie w mieście wyrywać najlepsze „cipeczki” tak, żeby mieć pewność, że to określenie będzie miało zastosowanie faktyczne, a nie tylko pozorne. Po przyjęciu na klatę kilku światłych porad, wymówiliśmy się zmęczeniem i postanowiliśmy, że „cipeczki” będziemy dziś wyrywać jak najdalej od innych Polaków.
Nasz wybór padł na niejaką Sawasdii House – knajpę, która już z daleka sprawiała przyjemne wrażenie, a przy tym wyglądała również na nieco droższą (a co za tym idzie, wolną od buractwa, na które tego wieczora wyjątkowo nie mieliśmy ochoty). Zgodnie z przewidywaniami otrzymaliśmy niski stolik z wygodnymi, zapraszającymi do drzemki poduchami, po czym przygotowaliśmy się psychicznie na dłuższe posiedzenie. Efekt w tym względnie przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania, choć niekoniecznie w taki sposób, w jaki byśmy chcieli.
Po sutej (i nominalnie dość drogiej, jak na tajskie warunki) kolacji oraz drinkach nadszedł czas, kiedy poduchy kusiły nieco bardziej niż powinny, a oczka poważnie zaczęły nam się kleić. Postanowiliśmy zapłacić i zakończyć dzień w nieco dusznym, ale czystym pokoju hostelowym.
Niestety, nie dane nam było.
Po uregulowaniu rachunku i wyjściu z knajpy M. coś tknęło i jeszcze raz przeliczył hajsy. Okazało się, że wcześniejsza wizyta w bankomacie tak go zaaferowała, że zamiast 800 bahtów, które miał wyłożyć na kolację z przyległościami, wręczył kelnerowi aż 8 koła w tej walucie. Kwota, pomimo różnicy zaledwie jednego zera na końcu, była bardzo znaczna – wtedy było to ok. 500 zł (i 250 dolców – pamiętajmy, że były to czasy sprzed Kryzysu). Obecnie podobna pomyłka kosztowałaby Was ok. 800 zł, a więc sporo więcej. Sprawa była jeszcze poważniejsza z uwagi na fakt, że była to praktycznie ostatnia wypłata, której M. z O. planowali dokonać na wyjeździe i miała im starczyć aż do powrotu do Polski.
Oczywiście, szybka rewizyta w Sawasdii nic nie dała. Wezwany kelner wyparł się wszystkiego, a w jego obronie stanęła nawet jego dziewczyna, która zjawiła się na miejscu out of fucking nowhere. Policja Turystyczna, do której zadzwoniłem w międzyczasie, pomogła w taki sposób, że wysłała na miejsce patrol policji standardowej, mówiącej po angielsku z biegłością równej tej, którą dysponował mój prapradziadek. W związku z tym byliśmy zmuszeni udać się na komisariat, na którym przez 2 godziny próbowaliśmy opisać całą sytuację przy zachowaniu jak największej cierpliwości, a przez kolejną już wrzeszczeliśmy na stróżów prawa, którzy zainteresowali się sprawą na tyle, że nawet nie przesłuchali podejrzanego kelnera.
Mnie w międzyczasie rozbolał łeb i ok. 2:00 wróciłem do hostelu. Reszcie nic nie dało siedzenie na komisariacie do 3:30. Wyjaśnienia zostały przyjęte z przyjacielskim uśmiechem w stylu „nie czaję, ale posłucham”, a następnie zapewne zepchnięte do szuflady oznaczonej jako „turystyczne fanaberie”. M. z O. poszli spać źli i zmęczeni, a najważniejszą lekcją, jakiej nauczyliśmy się tego wieczora, pozostało to, by bardzo uważnie dobierać banknoty przy większych transakcjach.
Warto przy tym wspomnieć, że wszystkie banknoty w Tajlandii wyglądają podobnie (na każdym ujrzymy wizerunek obecnie panującego króla, Bhumibola Adulyadeja – spróbujcie wymówić to trzy razy z pełnymi ustami) i różnią się wyłącznie – poza nominałem – rozmiarem (nieznacznie) i kolorem. Co jednak najważniejsze, czerwone 100 BHT i brązowe 1000 BHT w słabszym świetle są trudne do rozróżnienia (zwłaszcza kiedy te ostatnie macie w ręku pierwszy raz w życiu). M. z O. zapłacili za tę wiedzę 500 zł – mam nadzieję, że Wy nie będziecie musieli dopłacać.