Laotański start pod psem
Jak zaczął się nasz pobyt w Laosie? Napiszę tak – gdyby ktoś zrobił cover story z tych pierwszych kilku dni, to nadawałoby się ono tylko na portal żal.pl. Abstrahując od faktu, że od samego początku Laos bardzo nam się spodobał (4,5-godzinny przejazd do Luam Nam Tha ujawnił, że jest to zdecydowanie biedniejszy, ale i piękniejszy od Tajlandii kraj), to dwa pierwsze dni jednogłośnie skategoryzowaliśmy jako „pod psem” – zarówno pod względem atrakcji, jak i pogody.
Luam Nam Tha, jak wiele innych lokalizacji w Azji południowo-wschodniej, słynie z trekkingów. Nie wiem dokładnie jakich, bo Laos – jak być może pamiętacie – był działką M., w związku z czym miałem na sprawę wyjebane; ale zapewne chodzi o jakieś wioski localsów doprawione garścią dzikich zwierząt i innego naturalnego dziadostwa. Jako że M. dał się poznać jako trekkingowy faszysta, to pod wieczór naszego pierwszego dnia w Laosie już byliśmy zapisani na dłuższy „spacer”, a chwile obcowania z naturą miało nam umilić dwóch włochatych towarzyszy z Tel-Avivu. Nasza 6-osobowa grupa miała wyruszyć na trekking następnego dnia rano, o ile pogoda byłaby odpowiednia.
Nie była. Ściślej rzecz biorąc, w nocy lało tak mocno, że woda wlewała nam się pod drzwiami wejściowymi do pokoju (w hostelu Adounsiri mieliśmy do dyspozycji mały taras).
Podobna sytuacja miała miejsce przez cały następny dzień, co uświadomiło nam, że naprawdę ciężko jest się nie nudzić, kiedy przez cały dzień trzeba siedzieć w pokoju pozbawionym zasilania (prąd diabli wzięli po pierwszej godzinie ulewy). Krótkie „prześwity” pomiędzy ulewami wykorzystaliśmy na najgorszy spacer na świecie (do mostu i z powrotem) oraz na aprowizację w miejscowe piwo – Beerlao, którego obecność okazała się największym błogosławieństwem naszego pobytu w Luam Nam Tha (swoją drogą, było to jedno z najlepszych „krajowych” piw, jakich spróbowałem w Azji). Poza tym głównie spaliśmy, usiłowaliśmy włączyć telewizor oraz doczytywaliśmy książki.
Ponadto, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, żarliśmy na potęgę. O ile wcześniej jedliśmy zazwyczaj śniadanie, a potem dopiero solidną obiadokolację (z obowiązkowymi, street-foodowymi przegryzkami), o tyle 22. dnia naszej wyprawy zjedliśmy śniadanie, lunch, konkretny obiad, lekki podwieczorek i jeszcze lody na dobry sen (swoją drogą – wszystkie posiłki były bardzo dobre, co nieco osłodziło nam pobyt w tej zalanej deszczówką dziurze).
Kiedy następnego dnia rana wyjrzeliśmy za okno i stwierdziliśmy, że chyba pada jeszcze gorzej niż dzień wcześniej, podjęliśmy szybką, niezbędną w takich wypadkach decyzję. Zamiast czekać na poprawę pogody i marnować kolejny dzień, ostatecznie odwołaliśmy trekking (nasi żydowscy, niedoszli współspacerowicze nie byli z tego powodu zachwyceni), spakowaliśmy manatki i już o 9:30 siedzieliśmy w autobusie do Luang Prabang.