Jak poszliśmy na sztachotekę w Kambodży
Zaczęliśmy klasycznie od żarcia. Niejaka Ecstatic Pizza okazała się wręcz orgazmicznie (nomen-omen) dobra, a w ramach przedłużania przyjemności dojebaliśmy się jeszcze lodami ze Swensensa. Rozpusta była niemal pełna, a ostatecznie dopełnić się miała późnym wieczorem.
Na tym etapie wreszcie znaleźliśmy moment, by „spiknąć” się ze znajomymi M. z uczelni, którzy nocowali w tym samym miejscu, co my. Nie znałem ludzi, ale podczas kilku piwek w pobliskim barze udało nam się wymienić krotochwilami z podróży. My opowiadaliśmy o naszych perypetiach, oni o swoich, nikt tak naprawdę nie chciał słuchać drugiej strony, bo wiadomo, że „nasze” historie zawsze są śmieszniejsze, ale w gruncie rzeczy było sympatycznie. W pamięci została mi jedna opowieść „przeciwnej drużyny”, w której chłopaki pochwalili się niezaplanowanym pobytem na olimpijskim meczu polskiej reprezentacji w piłkę siatkową (trwała wtedy Olimpiada w Pekinie, a trasa znajomych M. była dość długa i przebiegała m.in. przez stolicę Kraju Środka). Jak się okazało, dwóch szczęśliwców zostało zaczepionych przez tubylca, który chciał pokątnie (w Chinach taka aktywność była – i zapewne nadal jest – nielegalna) sprzedać bilety na wspomniany mecz. Chłopaki nie zastanawiali się długo, zwłaszcza że cena była całkiem niezła – po 100 dolców od łebka. Ostatecznie okazała się jeszcze atrakcyjniejsza – kiedy bowiem tylko bilet zmienił właściciela, a gotówka jeszcze nie zdążyła, z krzaków wychynęło dwóch chińskich stróżów prawa, którzy bez zbędnych ceregieli zapakowali przedsiębiorczego żółtka do suki i pojechali w siną dal, zostawiając chłopaków z biletami i 200 dolarami bonusu. Mecz został obejrzany, pieniądze dobrze zainwestowane (zapewne w miejscowe browary) i tylko biedny Chińczyk siedzi pewnie do teraz w ciupie i żałuje, że miał ochotę liznąć twardych prawideł kontrolowanego kapitalizmu. Trochę smutne, ale również pouczające.
Przy tej i paru innych opowieściach upłynęło nam akurat tyle czasu, że pora zaczęła być klubowa. Postanowiliśmy skorzystać z nadarzającej się okazji i chwiejnym krokiem, w nieco okrojonym składzie, skierowaliśmy się do niedalekiej, ale z daleka słyszalnej sztachoteki. Było warto.
Już pod wejściem namierzył nas naczelny goryl, który, nie certoląc się, rozepchnął na boki tabuny czekających w kolejce miejscowych i zaprosił nas do środka. Eskortowani przez wspomnianego, jak również dwie urocze hostessy, zostaliśmy po chwili usadzeni przy stoliku, który moment wcześniej „oczyszczono” specjalnie dla nas. Jak łatwo się domyślić, poprzedni lokatorzy byli średnio zachwyceni, ale stety-niestety takie są realia azjatyckie. Po otrzymaniu pierwszej, darmowej kolejki, do rąk dostaliśmy „specjalne, białe” menu, w którym oczywiście ceny były odpowiednio zawyżone, ale wciąż na poziomie „much affordable”. Nie zastanawiając się długo, zamówiliśmy sobie na stół kilka butelek i zajęliśmy się obserwacją lokalnego życia nocnego.
A było co obserwować.
Być może obiło Wam się już o uszy, że Azjaci w klubach nie tańczą – raczej skupiają się w okolicach stolików i rytmicznie podrygują w rytm głośnej muzyki, jednocześnie starając się prowadzić konwersację. W naszym przypadku było podobnie, choć zapewne nasilenie białych w okolicy sprawiło, że na maleńkim parkiecie bujało się nieśmiało kilka par.
Hostessy, a także liczne, ubrane w obcisłe sukienki i często wcale urodziwe panie liczące na szybki zarobek, otoczyły nas dość ciasnym kółkiem, jednak trzymały się na dystans, bowiem w naszej grupie było kilka kobiet. Wystarczyło jednak choćby przelotnie spojrzeć na którąś, by w zamian otrzymać powłóczyste spojrzenie spod doklejonych rzęs oraz uśmiech obiecujący noc pełną niezapomnianych wrażeń (a kilka dni później – także konkretną diagnozę lekarską odnośnie bardzo uciążliwego swędzenia w miejscach intymnych). Pomni tego, co napisałem w nawiasie, postanowiliśmy nie wdawać się na miejscu w żadne dłuższe znajomości. Możliwość ich zawiązania przekreślały także nasze wieloosobowe pokoje, ale w tym momencie życia raczej stanowiło to tylko dodatkową wymówkę, a nie główną przyczynę naszego braku chęci na azjatyckie przygody typu erotycznego. Niemniej, głowy chłopaków obracały się stale na wszystkie strony, a kambodżańskie piękności kusiły jak mogły – tylko dziewczyny z naszej grupy były średnio zachwycone.
Żadnych oporów nie mieli natomiast inni biali zgromadzeni w klubie. Na własne oczy widzieliśmy, jak podstarzały dżentelmen w białych szortach, sandałach i skarpetach typu „męska zakolanówka” wyprowadził na ulicę niebrzydką, szczuplutką niewiastę, którą podążała za nim z uśmiechem na ustach, wymalowanych najprawdopodobniej sokiem z buraków. Co było najciekawsze, dziewucha taszczyła za dziadkiem jego skórzany neseser, nie zważając na jego – na oko – niemałą wagę. Jak widać, standardy traktowania kobiet spadają u niektórych diametralnie wraz z przekraczaniem kolejnych południków, choć z drugiej strony trzeba wskazać, że dziewczyna sama godziła się na takie traktowanie bez słowa sprzeciwu. Być może to właśnie buduje jedną z podstaw azjatyckiego problemu z seksturystyką.
My jednak „mieliśmy rączki tutaj”, o czym co kilka minut upewniała się nasza krajowa, damska eskorta. W związku z tym, koło godziny 2:30 mieliśmy już dość patrzenia na to, jak kolejna grupa Australijczyków podrywa wszystko, co się rusza, i zmyliśmy się do guest house’a. Mieliśmy przed sobą zaledwie 4 godziny snu, ale jednocześnie wreszcie liznęliśmy nieco legendarnego, azjatyckiego night-life’u. Większą porcję, choć też bez ekscesów, mieliśmy za kilka dni dostać w Bangkoku.