Co robić na Ko Phi Phi

Większość ciepłych słów dotyczących plażowania napisałem już przy okazji opisu naszego pobytu na Rabbit Island, więc tutaj ograniczę się do przypomnienia, że leżeć plackiem na słońcu nie lubię w ogóle.

Ko (czyli „wyspa”) Phi Phi, z drugiej strony, oferuje kilka dodatkowych rozrywek, których próżno szukać w repertuarze wyspy wielkości koziego bobka, na której przebywaliśmy w Kambodży. Przede wszystkim, Phi Phi dysponuje wcale żywotnym miasteczkiem, pełnych wszelkiego rodzaju restauracji, tiki-barów, małych klubów, sklepów z koszulkami opatrzonymi napisami, które śmieszą już tylko miejscowych, a także szkół nurkowania. M. już rankiem pierwszego dnia pobytu skorzystał z oferty (wycenionej, o ile dobrze pamiętam, na 1200 BHT) jednej z tych ostatnich, dzięki czemu reszta grupy zyskała Dzień Wolny od Faszysty (a właściwie pół dnia, bo nurkowanie odbywało się do 16:00). Ten czas wykorzystaliśmy na wyprawę do miasteczka (musieliśmy najpierw znaleźć odpowiednią ścieżkę przez las) oraz na opatrzenie mojej rany na palcu, zdobytej po tym, jak dziabnęło mnie małe, mangusto-podobne coś, co z sukcesem wreszcie dogoniłem w błękitnej jak pościel na pornosach wodzie. Było nawet klawo.

Nie muszę chyba mówić, że w samej miejscowości jest dość drogo jak na tajskie standardy, a znalezienie w miarę dobrej szamy stanowi pewne wyzwanie, w odróżnieniu od prób skierowanych na posiedzenie wyłącznie z drinkami – te niemal wszędzie są pyszne. Dużą popularnością cieszą się bufety w stylu all-you-can-eat, które za ok. 250 BHT nakarmią Was pod korek, a przy tym zawsze znajdziecie w nich coś, co Wam zasmakuje (oraz coś, po czym się porzygacie).

Plaże generalnie są czyste, a rano pełne przeróżnych muszelek, które wzbogacą Wasze gejowskie kolekcje, o ile tylko będziecie chętni wstać o 6:00 nad ranem, zanim na piasek zwali się połowa populacji New Delhi. A tak, to czego musicie być świadomi, to fakt, że na plaże Phi Phi (jak również inne pobliskie) najpóźniej o 12:00 przypłynie łódź, od dziobu do rufy zapakowana spragnionymi słońca, nowobogackimi Hindusami (jakby mieli mało słońca u siebie). Hindusi sami w sobie nie są problematyczni – chodzi raczej o ich przerażającą ilość, która trochę zaburza rajski klimat. Jest też jednak dobra strona, polegająca głównie na możliwości obserwacji zachowania przedstawicieli obcej kultury w otoczeniu nienatywnym, a do tego w dość zabawnych ciuchach (zwłaszcza w przypadku jednoczęściowych, kobiecych strojów kąpielowych).

Ko Phi Phi

Pocztówkowe. W tle – Phi Phi Leh

Jeśli jednak powyższe Was nie bawi, gardzicie nurkowaniem, a drinkowanie w tiki-barach jara Was tylko przez krótki czas, to jest jedna rzecz, która na Phi Phi tak czy owak powinna się Wam spodobać. Jest nią wieczorny spacer leśną ścieżką pomiędzy miasteczkiem a Long Beach, na której ulokowany był nasz „ośrodek”. W ciągu dnia to nic specjalnego, ale wieczorem, kiedy już zrobi się ciemno, całość trasy zostaje oświetlona wiszącymi na drzewach żarówkami, co nadaje jej iście bajkowy klimat – można poczuć się jak w plażowej Narnii. Po drodze natkniecie się na kilka ukrytych barów (w tym jeden częściowo pobudowany na drzewie), romantycznie ulokowane ławeczki i inne podobne pierdolety. Jeśli o mnie chodzi, to był zdecydowanie highlight pobytu na miejscu, choć wszystkie zdjęcia, które robiłem na miejscu, wyszły tak, jakbym zrobił je wibratorem.

Poza tym na Phi Phi można – jak już wspomniałem – ponurkować, obejrzeć pokaz ogniowy, zrobić sobie masaż (drożej niż w Kambodży, ale za to ułożą Was w bungalowie pachnącym jak łazienka maharadży), popłynąć na snorkling lub zwiedzanie wysepki Phi Phi Lee, na której kręcona była Niebiańska Plaża z boskim, ale ciągle niedocenionym przez Akademię Leo; czy wreszcie rozdzielić się, zapomnieć klucza do domku i przez 1,5 godziny czekać na resztę grupy na pełnej komarów plaży. To ostatnie w szczególności polecam. Są jeszcze osławione Full Moon Parties (urządzane, jak sama nazwa wskazuje, podczas pełni księżyca – sporo miejscowych ma wtedy wolne), ale niestety na żadną się nie załapaliśmy.

W ten sposób spędziliśmy na Ko Phi Phi dwa i pół stosunkowo leniwego dnia. 15 września ok. 12:00 zebraliśmy bety, przetransportowaliśmy się do miasta, po czym wkurwiliśmy się, bo okazało się, że nasze two-way-tickets na prom na stały ląd są bardzo one-way. Dodatkowy wydatek nas nie ucieszył, ale także nie opóźnił specjalnie. Reszta podróży była lustrzanym odbiciem tego, co miało miejsce kilka dni wcześniej – dobrze, że filmów nie puszczali od końca. Jedynym urozmaiceniem był postój o północy, podczas którego zjedliśmy najostrzejszy ryż z jajkiem, jakiego było nam kiedykolwiek dane próbować.

16 września o 5:10 nad ranem byliśmy już z powrotem w Bangkoku, a godzinę później w hotelu, który zarezerwowaliśmy jeszcze w Warszawie. Był to Grand Mercure Bangkok, a jego cztery gwiazdki miały być dla nas prezentem na koniec wyjazdu.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Tajlandii lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

komentarzy 5

  1. Ready for Boarding 9 stycznia 2015
    • Brewa 9 stycznia 2015
  2. Ready for Boarding 10 stycznia 2015
  3. klee1983 1 maja 2015
    • Brewa 9 maja 2015

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?