Laotański szpital i podejrzane dragi
27 dnia wyprawy o godzinie 8:00 byliśmy już w autobusie, który co koń się powlecze wiózł nas w kierunku stolicy Laosu, czyli Wientianu. Jak być może pamiętacie, za laotańską część wyjazdu odpowiadał M., w tym jego idealistyczno-naturalistyczno-skurwysyńskie poglądy na miasta. Wynikiem tego był fakt, że – podobnie jak podczas wyprawy z zeszłego roku – zgodnie z jego planem mieliśmy pominąć podczas naszej podróży kilka miejsc, których planując samodzielnie na pewno bym nie olał. Zapewne domyślacie się już, do czego zmierzam, ale napiszę to wyraźnie: nie, nie zatrzymaliśmy się w Wientianie nawet na tyle długo, by obejrzeć sobie pieprzoną (i sławną) Wat That Luang.
O ile w przypadku wyjazdu z 2007 roku bunt dotyczący wyłożenia lachy na Karakorum był raczej symboliczny, to tym razem ja i D. dość wyraźnie daliśmy faszyście znać, że podobne potraktowanie stolicy Laosu nam się nie podoba. Na formalnych protestach sprawa się jednak zakończyła, bowiem D. miała na głowie problem zgoła innej natury, którego denerwujące istnienie dostrzegła wyraźniej dopiero w autobusie, który z Wientianu zabrał nas na zadupie zwane Savanakhet.
Problemem owym było dość solidne oparzenie, którego D. nabawiła się podczas feralnej przejażdżki skuterami po wzgórzach otaczających Chiang Mai. Zsiadając ze skutera niesforna dziewucha nieco się zapomniała i zawadziła łydką o rozgrzany tłumik. Zważywszy na fakt, że w późniejszych dniach nie byliśmy raczej mistrzami dbania o higienę, nietrudno zgadnąć, że po pewnym czasie – miast normalnie się zagoić – oparzenie zaczęło się obleśnie mazać. Tym niemniej, jako że do Savanakhet dotarliśmy koło 3:00 w nocy, postanowiliśmy dać D. jeszcze jedną szansę na cudowne ozdrowienie i bezczelnie poszliśmy w kimę. Nasze sumienia były o tyle czyste, że o tej porze nie bardzo dało się cokolwiek zrobić.
O 10:30 następnego dnia sytuacja stała się cokolwiek słaba. D. narzekała, że noga ją rwie, a ponadto sama rana wyglądała, najogólniej mówiąc, kurewsko niesympatycznie. Noga była czerwona jak zakonnica na orgii, a lało się z niej odwrotnie proporcjonalnie. Z tego powodu naszym pierwszym przystankiem był miejscowy szpital.
Dla lepszego zrozumienia powtórzę: miejscowy szpital. W Laosie.
Laotańska służba zdrowia, jak mniemam, boryka się z takimi samymi problemami jak nasza, tylko w stopniu 100-razy-bardziej. Szpital w Savanakhet wyglądał tak, jakby do tej pory był przedmiotem oblężenia przez partyzantów z plemienia Meo – na miejscu powitał nas widok obdrapanych, brudnych ścian, a także wystawionych na zewnątrz łóżek polowych, na których leżeli lżej i ciężej chorzy. Identyczną sytuacją zastaliśmy na korytarzach placówki, co skłoniło Dorotę do ponownego rozważenia, czy faktycznie ma ochotę na wizytę u lekarza.
A potem stał się cud, choć na dobrą sprawę łatwo się domyślić, że laotańscy lekarze nieczęsto widują w miejscu pracy grupę białych, którzy z desperacją w oczach zastanawiają się, czy usiąść na wątpliwej czystości krzesłach, czy też spieprzać w te pędy byle dalej od tego obrazu nędzy i rozpaczy.
Do naszej grupy podszedł jeden z pracowników, łamaną angielszczyzną spytał o to, czego nam trzeba, obejrzał oparzenie D., po czym wziął ją za rękę i wprowadził do jednego z gabinetów. Z relacji zszokowanej D. dowiedzieliśmy się później, że w pokoju wysłuchała jej doskonale mówiąca po angielsku lekarka, która zadała jej kilka pytań, a następnie wydała pakiecik podejrzanych tabletek, kosztujących 10 tys. kipów (czyli jakieś 4 zł). Na tym wizyta się skończyła.
Cierpienia Doroty skończyły się natomiast kilka dni później, bowiem tabletki zadziałały jak marzenie. Do tej pory nie wiemy, co w nich było – zapewne jakiś antybiotyk, choć podejrzewam także ogon kobry, nietoperze ślepia i duże ilości metaamfetaminy. Faktycznie jednak, pomimo strasznej wręcz powierzchowności szpitala, laotańska służba zdrowia okazała się kompetentna i efektywna… choć może po prostu mieliśmy szczęście głupiego.