Pierwsze piwko w Belgradzie, czyli problemy ze schodami
Postój taksówkowy na lotnisku w Belgradzie nie zaskoczył nas za bardzo, jeśli chodzi o naciągarsko-żebraczy klimat. W gruncie rzeczy w Azji bywa o wiele gorzej, a ponadto tam policjanci nie mówią po angielsku na tyle (albo w ogóle), żeby poinformować turystę, że jakiś złamas chce go naciągnąć na hajs. Ten, którego zaczepiliśmy mówił, więc szybko zrezygnowaliśmy z usług podejrzanego typa, który chciał 20 Euro za transport do centrum i na hali przylotów zakupiliśmy – za 15 ojro – voucher na taksę do miasta.
Jadąc w kierunku zarezerwowanego noclegu dowiedzieliśmy się, że w zasadzie wszystko, co jest do zobaczenia w mieście, znajduje się na wschodnim brzegu Sawy (to taka mała dziwka Dunaju) – na zachodnim rozłożyły się natomiast biurowce i tutejszy Ursynów, czyli obszar spalno-mieszkalny (piszę to w nadziei, że czyta mnie ktoś spoza Warszawy). Ta informacja to nie do końca prawda, bowiem na zachodnim brzegu znajdziemy jeszcze Zemun – dzielnicę-miasteczko słynne z jakichś tam staroci i przyzwoitych restauracji. Mieliśmy tam trafić dopiero pod koniec naszego wyjazdu.
Taksówkarz ogólnie nie był w ciemię bity, bo dowiózł nas bez pudła pod wskazany adres, a do tego nie próbował zgwałcić, co zawsze jest na propsie. Naszą miejscówką na dwie najbliższe noce miał być City Break Hostel, umiejscowiony, o czym jeszcze nie wiedzieliśmy, w okolicach muzeum Tesli. Lokalizacja tego przybytku jest plusem w sensie wyłącznie horyzontalnym. W sensie diagonalnym jest natomiast kompletną porażką, bowiem City Break mieści się na ostatnim piętrze wcale nie małej kamienicy, której architekt przejawiał dodatkowo chorobliwą fascynację wysoko zawieszonymi sufitami. To, w połączeniu z mocno imprezowym charakterem miasta, niemal w 100% gwarantuje, że którąś noc spędzicie na półpiętrze, wciśnięci we wnękę drzwiową któregoś z sympatycznych, serbskich sąsiadów. Schodów jest po prostu za dużo, więc – jeśli kiedykolwiek będziecie tam nocować – zastanówcie się dwa razy zanim wyjdziecie na miasto, żeby potem nie musieć biegać po pozostawioną na górze szczęśliwą zawieszkę albo inne gówno. Niemniej, sam hostel jest ze wszech miar godny polecenia, chyba że nie lubicie gołębi. Z drugiej strony, wtedy nie powinniście w ogóle zaglądać do Belgradu, bo miasto jest ich pełne. W innym wypadku, na pewno docenicie bardzo pomocną obsługę, mikry (ale jednak!) balkon dla palaczy oraz wielką kanapę w pokoju wspólnym.
Było trochę po 23:00 i gdybyśmy byli nieco młodsi, zapewne z marszu wystroilibyśmy się w najlepsze ciuchy (w moich przypadku były to dziurawe Lacosty i jeansy za duże o półtora rozmiaru) i wybyli na sławne barki na Sawie. Barki imprezowe to zjawisko popularne także w Warszawie i chyba nikomu nie muszę tłumaczyć ich licznych zalet. Mimo to wymienię dwie główne – raz: ich rozmiar i ogólna proweniencja wymusza niejako znaczną odległość od wszystkich, którym przeszkadzałaby głośna muzyka do 4:00 nad ranem; dwa: można z nich rzygać bezpośrednio do rzeki, co minimalizuje problem sprzątania. Nie dziwne więc, że Belgrad – określany czasem jako imprezowa stolica Bałkanów (choć pod tym względem konkuruje z położonym względnie niedaleko Nowym Sadem) – jest wzmiankowanych barek pełen. My jednak nie mieliśmy ochoty na nadrzeczne eskapady (i, co wspominam z żalem, ochota ta nie naszła nas nawet ostatniej nocy na Bałkanach) i zadowoliliśmy się piwkiem w pobliskim parku.
Nie dowiedzieliśmy się ostatecznie, czy picie w parku nie jest w Serbii zakazane, ale późniejsze doświadczenia pokazały, że nieoficjalnie jest dozwolone. Pewnym problemem jest niemożność kupna alkoholu po 22:00, ale tu – podobnie jak na przykład we Włoszech – z pomocą przychodzą 24-godzinne kebaby, które zawsze poratują piwem za 1 Euro. Pobliski kebab poratował nas nawet dwukrotnie, co szybko zaowocowało u nas typowym, wakacyjnym rauszem połączonym z próbami sikania do fontanny. D. na szczęście zachował zmysły i potępił mój plan, co wywołało u mnie bezbrzeżny, ale bardzo krótki napad smutku. Tym niemniej, wieczór zakończyliśmy krótko po całym incydencie, ukołysani do snu przez natarczywe, ale w gruncie rzeczy niezbyt denerwujące gruchanie.