Lepszy Nisz niejedno miasto
Nisz to drugie największe miasto Serbii i ukochane miasto jednej z moich znajomych, co jest kompletnie bez związku ze sprawą, ale bardzo utkwiło mi w pamięci. Podczas I wojny światowej Nisz był nawet przez chwilę stolicą kraju, co w sumie nie dziwi, bo ma zadatki. Z Wikipedii można również wyczytać, że Nisz jest miastem partnerskim Sparty, co zawsze jest godne szacunku. Ogólnie wygląda na to, że Grecy Nisz lubią, bo prócz Sparty partnerują mu: Cassandreia, Glifada, Marusi i Alimos, przy czym założę się, że do tej pory nie słyszeliście o takich miejscowościach, chyba że jesteście naprawdę zajarani Wielkimi Atenami.
Jeśli chodzi o nasz pobyt w Niszu, to zaczął się bardzo dobrze, jeśli nie liczyć kolejnego już nacięcia się na to, że na Bałkanach wszyscy bardzo lubią drogi jednokierunkowe – na tyle, że nie widzą potrzeby, by kłopotać się czymś takim jak możliwość zawrócenia. Naszą bazą został hostel o wdzięcznej nazwie Sponsor. Niestety, cicha pani w recepcji nie wyraziła chęci zasponsorowania naszego pobytu na miejscu, a wręcz przyjęła po 11 euro od osoby w zamian za możliwość złożenia gratów. Przy okazji pouczyła nas o tym, by nie parkować samochodu w miejscach, w których parkować nie można (wow).
Generalnie w Serbii z tym parkowaniem to jest dziwna sprawa. Belgrad prawie cały usiany jest zonami płatnego postoju, przy czym na niektórych z nich samochód może stać maksymalnie 1, 2 lub 3 godziny. W reszcie kraju bardzo często natkniecie się na parkometry albo informacje, gdzie należy wysłać SMS-a, by parkowanie opłacić. Nasze z gruntu anarchistyczne dusze starały się nie zauważać ani jednego, ani drugiego, wychodząc z założenia, że wysyłanie SMS-ów z roamingu w ogóle nie wchodzi w rachubę. Jak do tej pory nikt nie dosłał nam żadnego mandatu, więc taktyka ta najwyraźniej się sprawdza. Niemniej jednak, zawsze staraliśmy się wjechać samochodem na któryś z licznych, bezpłatnych parkingów osiedlowych, zapewne budząc frustrację osoby, która zazwyczaj stawała na danym miejscu. Tak było i w przypadku Niszu.
Hostel Sponsor okazał się schludny i przestronny. Tak naprawdę było to dość spore mieszkanie na ostatnim piętrze wąskiego budynku, z zaledwie trzema pokojami sypialnymi i bardzo dużą częścią wspólną, w której najwyraźniej wcześniej była recepcja. Ktoś jednak doszedł do wniosku, że recepcjonistka na środku pomieszczenia nie wpływa dobrze na klimat i przeniósł ją do dziwnej nadbudówki vis-a-vis drzwi wejściowych do właściwego hostelu, do której wchodziło się po trzech stopniach. Tam, zamknięta w pomieszczeniu o powierzchni 1,5 m2, siedziała bardzo miła, ale przerażona życiem pani, która znikała z pola widzenia około godziny 21:00. To, w połączeniu z faktem, że prócz nas na miejscu nocowała tylko młoda wiolonczelistka z mamą, oddało nam do dyspozycji praktycznie cały lokal, z której to sytuacji skwapliwie skorzystaliśmy wieczorem (D. mógł w spokoju obejrzeć półfinałowe starcie Brazylii z Niemcami). Na razie jednak mieliśmy resztę dnia do zagospodarowania.
W Niszu jest trochę rzeczy do zobaczenia, a najbardziej makabryczną z nich jest niewątpliwie Wieża Czaszek, umiejscowiona – co jasne – w zupełnie innym kierunku niż pozostałe tutejsze „atrakcje”. Wieża, będąca pretensjonalną pamiątką bo bitwie między Turkami a Serbami, która miała miejsce w 1809 roku (i podczas której serbski generał wykonał posunięcie w stylu kamikadze, wysadzając prochownię i zabijając, podobno, 6 tysięcy Turków i 3 tysiące Serbów – dobra robota, generale), do lat ‘90 XIX wieku była budowlą stojącą na wolnym powietrzu. Po tym czasie czaszki najwyraźniej zaczęły kasłać, bo w 1892 roku Serbowie się skrzyknęli i zbudowali wokół nich kaplicę. Podejrzewam również, że w ten sposób łatwiej było zbierać opłaty za zwiedzanie od ludzi, którzy dysponowali teleobiektywami. Obecnie w Wieży znajduje się zaledwie 58 z pierwotnych 952 czaszek – część z nich zabrali krewni zmarłych, a część zapewne spłynęła z deszczem i wybrała wolność w wyniku działania warunków atmosferycznych i innych (Popatrz, Kochanie, co Azor znowu przytaszczył do domu). Monument ten warto obejrzeć, jeśli będziecie w Niszu, ale specjalnie dla niego bym tu nie przyjeżdżał, chyba że studiujecie kryminalistykę i akurat przerabiacie śmierć w wyniku uszkodzenia głowy.
Po obejrzeniu bardzo wysokiej kostnicy nadeszła dla nas pora na standardowe piwo w przerwie, a chwilę potem, na równie standardowe nawiedzone babsko, które potępiło nasz wybór przekąski i uparło się, że zaprowadzi nas do restauracji, w której spróbujemy czegoś bez mięsa. Popatrzyliśmy na nią dziwnie, wymówiliśmy się brakiem czasu i pogalopowaliśmy przed siebie, bo w planie mieliśmy jeszcze tutejszą twierdzą, a słońce powoli chyliło się ku zachodowi.
Niska (i niska, he, he…) twierdza to w zasadzie doświadczenie niemal jeden do jednego przeniesione ze Smedereva. I tu cały kompleks został przekształcony w park miejski, choć w tym wypadku znacznie większy, bardziej malowniczy i upstrzony dodatkowymi ruinami, z których część można zwiedzić, w części napić się piwa, a po kolejnej części pobuszować na dziko (o ile nie macie nic przeciwko naćpanym menelom – niektóre budynki ewidentnie sugerują ten typ rozrywki). Co ciekawe, przechadzając się po twierdzy będziecie obcować z kawałem naprawdę długiej historii – pierwsze budowle forteczne powstały tu jeszcze za czasów rzymskich, w ramach obozu warownego Naissus.
Po fortecy zapewne pochodzilibyśmy jeszcze trochę, a może nawet skonsumowalibyśmy tam kolejne tego dnia piwo, ale podczas spaceru zaskoczył nas deszcz. Nie będąc w posiadaniu parasola, przeskakiwaliśmy do bramy głównej od drzewa do drzewa, a następnie udaliśmy się w kierunku Sponsora, pod którym – jak się okazało – funkcjonował otwarty do późna sklep napojowo-papierosowo-alkoholowy. W zasadzie nic więcej nie było nam potrzeba: D. obejrzał swój mecz, A. siedziała w Internetach, a ja i B. usiedliśmy z browarem w drzwiach wejściowych do budynku, po raz kolejny testując cierpliwość miejscowych stróżów prawa, których trzech reprezentantów dyskutowało o czymś zawzięcie zaledwie 2 metry od nas. Konsekwencji nie było i noc spędziliśmy w wynajętych łóżkach, a nie w areszcie, co zawsze należy zaliczyć na plus.