The best of the best, czyli Kotor i Perast
Wypita wieczór wcześniej rakija sprawiła, że następnego dnia obudziliśmy się dopiero koło 10:00, choć bałkańskie (czy może raczej – ogólnie wakacyjne) powietrze sprawiło, że los oszczędził nam spodziewanego, kosmicznego kaca. Nie mitrężąc za dużo czasu pożegnaliśmy Pirata (chciał nas wyściskać, ale bijący od niego zapach skutecznie nas zniechęcił) i ruszyliśmy na dalszy podbój czarnogórskiego wybrzeża.Początkowo chcieliśmy zahaczyć o Cetinje (czy też – w polskim tłumaczeniu – Cetynję), czyli kolebkę czarnogórskiej państwowości i centrum religijne kraju, jednak kiedy tylko Adriatyk zniknął nam z oczu, z nieba momentalnie zaczęły lecieć krople deszcze rozmiarów naprawdę dobrze nawożonego grochu. Los upominał nas tym samym, byśmy trzymali się wybrzeża, co z niejakim żalem uczyniliśmy. Cetynję zostawiliśmy sobie na kiedy indziej i pomknęliśmy do Kotoru.
Po Sveti Stefan Kotor jest chyba drugim najchętniej fotografowanym mieście w Czarnogórze. Charakterystyczne ujęcie Boki (Zatoki) Kotorskiej ze sterczącą z boku wieżą kościoła Matki Boskiej od Zdrowia zdobi albumy niemal wszystkich, którzy w Kotorze byli, i których rozruszniki sercowe pozwalały na wspinaczkę ciągnącymi się jak glut murami miejskimi, wynoszącymi turystów na wysokość 260 m n.p.m. Mury owe pozwalają zresztą na zrobienie setek innych zdjęć, w tym kilku obrazujących to, co leży po ich drugiej stronie – warto od czasu do czasu przecisnąć się przez jedno czy drugie przejście i zerknąć na zielone, spokojne wzgórza rozciągające się tuż za miejscowością. Ukoronowaniem stukilometrowej wspinaczki jest twierdza św. Jana, gdzie człowiek czuje się jak król świata, jeśli akurat nie spadnie deszcz. U nas oczywiście spadł.
Zejście kamienistą i błotnistą ścieżką w jego strugach jest zadaniem tyleż karkołomnym, co nieprzyjemnym, zwłaszcza jeśli minęliście już większość kamiennych zabudowań, w których można się schować. W takim wypadku pozostają Wam drzewa i co bardziej zapobiegliwi podróżni na szlaku, którzy pomyśleli o tym, żeby zabrać ze sobą duży parasol. Jeśli nie napotkacie ani jednych, ani drugich, pozostanie Wam oczekiwanie na piękne słońce, które zazwyczaj wychodzi po lipcowej ulewie. W tym słońcu możecie wysuszyć ciuchy i poszwendać się trochę po głównej, zabytkowej części miasta, oferującej takie perełki architektury jak wieża zegarowa z XVI wieku, 3 wystawne pałace, 4 zapraszająco otwarte bramy i tyle kościołów, że trudno zliczyć. W Kotorze spokojnie można spędzić kilka dni, ale jeśli nie macie na to czasu, to możecie zrobić tak jak my i pojechać dalej. Z doświadczenia powiem, że mało kto żałuje tej decyzji.
Jednym z post-kotorskich pocieszaczy jest na ten przykład Perast, do którego można dojechać samochodem po niespełna 20 minutach. Ta miejscowość to zupełnie inna liga niż Kotor, choć – aby uniknąć pejoratywności określenia – można w zasadzie stwierdzić, że to całkiem inny sport. Perast to kolejne z serii urokliwych mini-miasteczek, których w Czarnogórze miniecie całą masę. Zjazd do niego jest nieco ukryty – dużo łatwiej namierzyć jest pobudowany przy nim parking, który zedrze od Was 1 Euro za godzinę. Od razu zaznaczę, że warto zapłacić tę sumę.
Po przejściu kilkudziesięciu metrów znajdziecie się w malowniczym świecie jednego nadwodnego bulwaru, ciągnącego się przez całą długość miejscowości. Wszędzie panuje błogi spokój, bowiem po miasteczku nikt raczej nie porusza się samochodem (nie ma takiej potrzeby, bo uzdolniony zbój uliczny pluje dalej niż Perast się ciągnie), a spacer nad wodą szybko stanie się jednym z najprzyjemniejszych wspomnień, jakie będziecie mieli z Czarnogóry. Od czasu do czasu można na chwilę zboczyć z głównej ulicy, żeby pogapić się na kilka tutejszych zabytków, ale tak naprawdę głównym highlightem jest widok na Bokę Kotorską i możliwość zjedzenia przyjemnego (choć nieco drogiego) posiłku nad jej brzegiem. Bardziej żądni wrażeń odwiedzający mogą się nawet w zatoce wykąpać, co umożliwiają liczne zejścia do wody, a większą ilość wolnego czasu można przeznaczyć na wycieczkę łodzią – do zobaczenia są między innymi dwie wysepki, w tym wyspa Matki Boskiej na Skale, czyli jedyna sztuczna wyspa na Adriatyku (na której stoi – jakże by inaczej – kościół). Budowa wysepki przebiegała zresztą w ciekawy sposób, bowiem jej powiększanie przeprowadzano początkowo mało ekonomiczną metodą zatapiania zdobycznych tureckich statków. Na oko wygląda, że pod wodą leży ich całkiem sporo.
Perast spodobał nam się tak bardzo, że zapragnęliśmy w nim zjeść i przenocować. Pierwsza część planu przebiegła bez specjalnych komplikacji. Odstawiając na moment na bok obiekcje natury finansowej, wybraliśmy knajpę, z której widok najbardziej nam odpowiadał i zamówiliśmy przede wszystkim owoce morza. Tym samym w restauracji Armonia zjedliśmy nie tylko nadziewane kalmary, ale także uznawane za jedno z ważniejszych dań kuchni lokalnej czarne risotto, barwione atramentem kałamarnicy, a przez to mające mocno rybny posmak. Dania nie były może ogromne, ale bardzo smaczne, choć najlepszą przyprawą był niewątpliwie widok na wodę mieniącą się wszystkimi kolorami tęczy (słońce powoli zachodziło).
Po tych romantycznych pierdołach przyszedł czas na znalezienie noclegu. Tu dostaliśmy w twarz metaforycznym kubłem zimnej wody, bowiem – jak się okazało – Perast bardzo ceni sobie swoją lokalizację. Jeśli kiedykolwiek zapragniecie tu przenocować, pewnikiem natkniecie się na szyld, który zainteresował także i nas, oznajmujący możliwość przenocowania na miejscu za 10 Euro od osoby. Od razu dam znać, że nie chcecie nawet marnować czasu na oglądanie pomieszczenia, o którym mowa. Nie chodzi nawet o to, że zlokalizowane jest w chyba najmniej zadbanym domu w całej miejscowości, ale generalnie jest to niezbyt czysta klita z łóżkami, na których baraszkowało kiedyś stado bardzo napalonych nosorożców, a do tego pachnąca tak, jak gdyby ktoś w niej owe nosorożce hodował. Doszliśmy do wniosku, że szkoda naszego zdrowia i pieniędzy, nawet pomimo tego, ze zdesperowana właścicielka obniżyła nam cenę do 8 Euro od łebka, a także zaoferowała darmowy parking.
W związku z tym, że ceny reszty noclegów szybowały w górę niczym albatrosy na sterydach, z żalem opuściliśmy Perast i postanowiliśmy poszukać noclegu gdzieś na drodze do Herzeg-Novi. To może być dobry pomysł także dla Was, jeśli kiedyś będziecie w okolicy – wybrzeże usiane jest domami jednorodzinnymi, w których znajdziecie bardzo przyzwoite apartamenty w naprawdę niezłych cenach, zwłaszcza jeśli Wasza grupa liczy więcej niż 2 osoby. My po krótkich, acz intensywnych poszukiwaniach natrafiliśmy na mieszkanie, które na jedną noc wynajęliśmy za zaledwie 50 Euro (co dało 12,5 od osoby – wyższa matematyka). W komplecie mieliśmy nie tylko dwie sypialnie, w pełni wyposażony aneks kuchenny i deskę do prasowania do pary z odkurzaczem (sic!), ale także dostęp do przyzwoitego, obszernego ogrodu nad wodą, w którym planowaliśmy spędzić kilka godzin porannych dnia następnego (celem opalenia naszych bladych ciał).
Z planów oczywiście nic nie wyszło, bowiem bezchmurne, wieczorne niebo w nocy zakotłowało się wręcz od zgromadzonej pary wodnej, która od rana z całą mocą znów zaczęła nasuwać deszczem. Ot, nieszczęście w szczęściu.