Obleśne żarcie i wieczorne pląsy 60+
Jak to zwykle bywa, konfrontacja wspomnień z rzeczywistością miała tyle samo stron dobrych, co złych. Z jednej strony okazało się, że na Nocnym Targu niewiele się zmieniło – nadal jest to ciąg dość malowniczych, oświetlonych tradycyjnymi lampionami (w miarę – bo z żarówkami zamiast świeczek) stoisk, na których można zjeść zarówno coś dobrego (np. pierożki z wieprzowiną czy karmelizowane owoce), jak i bardzo dziwnego (jak wspomniane wcześniej skorpiony, koniki polne czy surowe ostrygi). Z drugiej strony, wyraźnie widać, że to miejsce to przede wszystkim pułapka na turystów, bo żaden Chińczyk o zdrowych zmysłach nie funduje sobie chitynowej przekąski za 5 dolarów, kiedy dwie przecznice dalej za tę sumę można zjeść trzydaniowy obiad, który nie chrzęści w zębach i nie wygląda jak najgorszy koszmar Twojej dziewczyny. Czyniąc za dość tradycji, ja zakupiłem sobie tylko rozgwiazdę na patyku, jako że wydawało mi się, że kilka lat wcześniej mi smakowała (o czym zresztą pisałem). Minutę później musiałem zweryfikować swoje zdanie – przekąska nie tylko nieco podśmierdywała, ale w dodatku nie smakowała choćby w przybliżeniu tak dobrze, jak to zapamiętałem. Tym samym cztery z pięciu ramion nieszczęsnego stworzenia szybko wylądowały w śmietniku, a ja przyrzekłem sobie, że od tego momentu będę zapisywał nawet to, czy coś mi smakowało czy nie.
Nie ma jednak tego złego. Wizyta na Nocnym Targu zaowocowała jeszcze dwoma innymi atrakcjami pobocznymi. Pierwszą z nich (choć ostatnią chronologicznie) były odwiedziny na pobliskim targu z pamiątkami, które uświadomiły nam, że nasza cierpliwość do lokalnych sprzedawców znika po upływie około godziny przeciskania się pomiędzy zastawionymi wszelakim badziewiem kramami. Było tak nawet pomimo niezwykle dużego wrażenia, jakie wywarł na nas sztuczny sufit targowiska, imitujący letnie, dzienne niebo. Zaznaczam przy tym, że wrażenie „duże” nie musi oznaczać koniecznie także „pozytywnego”.
Drugą atrakcją, na którą na dobrą sprawę natknęliśmy się jeszcze przed posiłkiem, było zjawisko, które budzi ostatnio w Chinach duże kontrowersje. Mianowicie – zaawansowane wiekowo tańce uliczne.
I nie, nie chodzi o pijackie wygibasy najebanych Chińczyków, którzy za długo siedzieli na karaoke. Ostatnimi czasy w Kraju środka rozprzestrzeniła się plaga będąca efektem najgorszego połączenia wszechczasów, czyli starszych pań i głośnej muzyki. Chińskie matrony najwidoczniej znudziły się siedzeniem w domu i niańczeniem wnuków. Zamiast tego wychodzą gromadnie na ulice (najczęściej późnym popołudniem lub wieczorem), cholera wie skąd wyciągają potężny głośnik oraz płytę z muzyką będącą czymś pomiędzy wrzaskiem torturowanego kota a balladą rewolucyjną z czasów stalinowskiej Rosji; a następnie zaczynają tańczyć. Nietrudno się domyślić, że pląsające starsze panie tylko początkowo przywoływały uśmiech na twarze ludzi, których mieszkania znajdują się w pobliżu nadających się na akcję placów. Po tym, jak moda wyrwała się spod kontroli, z Chinach rozpoczęły się masowe protesty ludzi wkurwionych tym, że nie mogą spokojnie obejrzeć filmu w telewizji, bo pod oknami dzień w dzień baunsuje im gromada staruszek na muzycznym haju. Doszło nawet do tego, że zdenerwowani mieszkańcy rzucali w seniorki odchodami (sic!), a rząd Państwa Środka wydał serię wytycznych, które mają okiełznać rozochocone staruszki.
Jakkolwiek przerażająco by to nie brzmiało (wyobraźcie sobie coś takiego w Polsce!), dla nas tańcujące babcie okazały się w sumie jedną z ciekawszych atrakcji wieczoru, która to – w połączeniu z wcześniejszym lotem, dziwnym żarciem, odwiedzinach na targu z pamiątkami i spożytym alkoholem – zapewniła nam tej nocy wyjątkowo głęboki sen.
*zdjęcia autorstwa Beaty.
Brak komentarzy