Fast-food w Chinach
Nie wiem właściwie czemu, ale pomimo występującego u mnie niemal kompletnego braku zainteresowania kulinariami, jestem ogromnym fanem testowania zagranicznych sieci fast (i nie tylko fast-)-foodowych. To „hobby” pozwala mi czasem odkryć naprawdę tanie źródło strawnego pożywienia, choć równie często zdarza się – jak choćby w przypadku filipińskiego Jollibee (o którym pewnie kiedyś napiszę więcej) – że na jednej wizycie się kończy, a ja żałuję, że nastąpiła nawet ta. Nikogo więc nie powinno dziwić, że także w Chinach zaciągnąłem Beatę do kilku sieciowych miejsc, w których dają do jedzenia kotlety z papieru.
Pierwszą taką miejscówką był jeden z pekińskich oddziałów niejakiego Mr. Lee – kropka po „r” wyraźnie wskazuje tu, że sieć celuje bardziej w amerykański wizerunek. Mr. Lee występował w Chinach już podczas mojej pierwszej wizyty, ale wtedy sieć pracowała pod łatwo wpadającą w ucho nazwą California Beef Noodle King U.S.A. To tak, jakby ktoś się zastanawiał, czy amerykańskie wzorce na pewno były podstawą założenia interesu.
W Mr. Lee zjemy zasadniczo wszystkie najbardziej popularne dania kuchni chińskiej, doprawione nutkami amerykańskości. Jedną z tych nutek jest między innymi względna czystość lokali (i talerzy). Względna, bowiem Chińczycy robią swoje i zazwyczaj lepiej poczekać, aż obsługa wytrze stół po poprzedniej biesiadzie, chyba że lubicie nurzać się w po łokcie w czyjejś ślinie.
Pod szyldem prezentującym Chińczyka w średnim wieku, obdarzającego nas dobrodusznym, powściągliwym uśmiechem, da się więc zjeść m.in. ładnie przygotowane dumplingsy (zapewne wcześniej rozmrożone), wołowinę z kluchami czy klasyczne pierożki won-ton zanurzone w zupie, która romansowała ze zbyt dużą ilością wody. Niewątpliwą zaletą sieci jest to, że menu jest w 100% zobrazowane zdjęciami i –nawet pomimo braku angielskich nazw – da się z niego wydedukować, co też można wszamać na śniadanie czy późny obiad.
Mr. Lee jest też dobrym wyborem pod względem ekonomicznym, zwłaszcza w centrach dużych miast, gdzie poza barami z fast-foodem ciężko znaleźć lokal, który nie zdzierałby z turystów. Ceny za jedno większe danie czy zestaw nie przekraczają 12 juanów, a większość asortymentu dostępna jest już za równowartość około 6 zł. Nie ma tu jednak co liczyć na zaskoczenie dużą porcją. W odróżnieniu od barów no-name, których w Chinach jest pełno, tu dostaniecie dokładnie to, co widzicie na zdjęciu, choć oczywiście w nieco mniej estetycznej aranżacji. Od zachodnich fast-foodów Pana Lee odróżnia to, że zamówienie przyjmie od Was kelner – przygotujcie się więc na dużą liczbę wskazywania na zdjęcia. Z pytaniami o co bardziej zagadkową zwartość może być ciężko, bo obsługa (przynajmniej w naszym przypadku) raczej nie szprechała po angielsku.
Niezłym wyborem na dłuższe posiedzenie (chociaż nie w przypadku Chińczyków, którzy biją rekordy w szybkości pochłaniania żarcia) będzie z kolei sieć Xiabu-xiabu, z której zerżnął swoją nazwę warszawski lokal Szabu-szabu. Zerżnął zresztą nie tylko nazwę, bowiem forma jest również identyczna.
W Xiabu-xiabu siadacie nad metalowym, ogrzewanym elektrycznie kociołkiem, do którego należy zamówić wywar (dostępny w kilku smakach). Do wywaru wrzuca się następnie dodatkowo zamówione rzeczy – od mięsa, przez warzywa aż po różnorodne kluchy i tym podobne akcesoria. Jest to więc prosty, chiński przedstawiciel odłamu self-cookingu, który ostatnimi czasy bije rekordy popularności, jednocześnie wzbudzając blady strach u szefów kuchni na całym świecie.
W Xiabu-xiabu na pewno da się najeść do syta, a jednocześnie poczuć się jak miejscowi (których swoją drogą jest tu pełno o każdej godzinie dnia i wieczora). To jednak przy założeniu, że doprosicie się o angielskie menu. Z tym czasem może być ciężko – w lokalu w którym byliśmy funkcjonowały chyba tylko dwa, przy czym jedno było w posiadaniu jakiejś białej rodziny, z którą wymieniliśmy porozumiewawcze uśmiechy. Jeśli czytacie po chińsku, to sytuacja jest łatwiejsza, bowiem standardowe menu to karta w formacie A3, na której stawia się ptaszki przy zamawianych pozycjach. Kiedy klient zaznaczy to, na co ma ochotę, obsługa zabiera kartę i w ciągu kilku minut dostarcza przed delikwenta zamówione delikatesy.
A tych może być naprawdę dużo. Jedna porcja „akcesoriów” (zamawianych najczęściej w porcjach po trzy różne) to solidnie wypakowany talerz. Nie licząc oczywiście mięsa, którego jest zazwyczaj dość niewiele. Mając cały arsenał różnorodnej zieleniny, kulek krewetkowych, plasterków mięsa, makaronu ryżowego itp., możecie przystąpić do gotowania własnej zupy, a następnie czerpania z niej Waszych wymarzonych rarytasów. Jeśli coś zrobicie nie tak (to jest – przeważnie – doprowadzicie zupę do wrzenia), to troskliwa obsługa przyjdzie i zredukuje trochę „płomień”. Zrobi to nawet wtedy, kiedy sami chcecie przyspieszyć proces przyrządzania posiłku, więc musicie uzbroić się w cierpliwość.
Nie byłbym sobą, gdybym w Chinach nie spróbował również czegoś z najpopularniejszych światowych sieci. O KFC pisałem już przy okazji Datongu, a w Pekinie zdarzyło nam się również zjeść coś w McDonald’s. Ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu, bardzo dobre okazało się lokalne menu śniadaniowe, oparte na małych hamburgerach z kurczakiem. Mięso serwowane w kanapkach było naprawdę bardzo dobre, a do tego przyrządzone raczej w chińskim niż w amerykańskim stylu. Na wielką dwóję zasługiwały jednak frytki – mocno niedosolone jak na polski gust. Polacy jednak solą w ilościach wręcz przemysłowych (zdaje się, że pod tym względem wyprzedzają nas na świecie tylko mieszkańcy Izraela), więc ciężko byłoby oczekiwać, że w innych krajach ilość białego złota w potrawach będzie dla nas satysfakcjonująca.
Jak widać więc, lokalne jedzenie nie stoi samym street-foodem i restauracjami niekoniecznie-dla-tyrystów, których trzeba się doszukiwać uliczkach na zapleczu. Czasem można spokojnie paść w ramiona lokalnej sieci i spróbować czegoś, co jest popularne wśród młodszego pokolenia Kraju Środka. To w końcu też ważna część kultury kulinarnej.