Odyseja Ulim 2001
Dla zwiedzającego ten kraj, Korea Północna to niewątpliwie w dużej mierze Pjongjang. To w tym mieście odczuwamy na sobie siłę panującego w KRLD reżimu, w nim odwiedzamy muzea i miejsca pamięci i w nim stykamy się z największą ilością groteski na metr kwadratowy. Mylił by się jednak ten, kto powiedziałby, że Korea Północna nie ma do zaoferowania nic poza bezpośrednim kontaktem z więdnącym komunizmem i setkami betonowych monumentów system ten wychwalających.
Wystarczy wyjechać kilkanaście kilometrów poza stolicę żeby przekonać się, że Północna część półwyspu koreańskiego ma wizualnie do zaoferowania więcej niż duża część innych krajów azjatyckich. Panująca w kraju bieda sprawiła, że całe jego połacie zostały pozostawione samym sobie i nawet mijane przez nas wioski i zakłady przemysłowe nie rażą oczu tak, jak choćby w Chinach. Jadąc przez sypiące się drogi KRLD można poczuć się niemal jak w Mongolii (poza tym, że trasy łączące miasta to wciąż trasy, a nie po prostu mniej lub bardziej rozorane koleiny), gdzie podróżnika otaczają tylko brązowawe lub zielone wzgórza, a każdy człowiek pojawiający się na horyzoncie jest wydarzeniem. Mijane krajobrazy nieraz zapierają dech w piersiach, a w zależności od kierunku mamy do wyboru: dyskretny urok beżowych wzgórz ciągnących się od stolicy aż do granicy z Chinami; zielone pagórki towarzyszące nam w drodze na wschód; czy coraz to wyższe szczyty wbijające się w niebo, widoczne w drodze do Strefy Zdemilitaryzowanej.
No, to było gejowo i poetycko, czas przejść do konkretów.
Nasza druga wycieczka poza stolicę KRLD zabrała nas w stronę Wonsan – miasta na wschodzie kraju, znanego przede wszystkim z dostępu do morza. Wybraliśmy się tam niewielką ekipą, a rolę miejscowego przewodnika pełnił jeden z koreańskich pracowników polskiej ambasady w Pjongjangu. Dzięki temu wszyscy czuli się zdecydowanie bardziej rozluźnieni, dziwność odwiedzanego kraju zeszła na drugi plan, a my mogliśmy skupić się na otaczającej nas naturze. A ta, jak już wyżej napisałem, w KRLD ma sporo do zaoferowania.
Droga do Wonsan to prosta trasa, która początkowo biegnie przez szaro-bure równiny, potem wznosi się nieco wyżej, zaskakując zakosami i zielonymi wąwozami, by wreszcie zakończyć się – oczywiście tylko pozornie – w stosunkowo niewielkiej, nadmorskiej miejscowości, liczącej ok. 350 tys. mieszkańców. Będąc w drodze do miasta, zwiedzający może zahaczyć o kilka punktów widokowych oraz o bardzo sceniczny wodospad Ulim, przy którym również postanowiliśmy pstryknąć sobie kilka fotek.
Ulim nie budziłby specjalnych emocji, gdyby znajdował się w Birmie czy Laosie, ale po betonowych labiryntach Pjongjangu stanowił dla nas nie lada atrakcję. Dość wąska, spadająca z kilkudziesięciu metrów struga jest naturalnie podzielona na dwie części, a w pobliżu linii podziału z łatwością dostrzec można dość dziwną płaskorzeźbę, przedstawiającą stylizowane cyfry 2001. Sporo źródeł podaje, że rok ten został upamiętniony przy wodospadzie w związku z wizytą Ukochanego Wodza, ale tak naprawdę jest to nic innego, jak data odkrycia wodospadu przez żołnierzy tutejszej armii, którzy w wiadomym tylko sobie celu przedzierali się przez okoliczne krzaczory. Miejsce zostało szybko odchwaszczone i przygotowane do przyjmowania turystów, a plotki głoszą, że w pobliżu wodospadu lubi wypoczywać sam Kim Dzong Un, użytkując w tym celu pobudowaną nieopodal posiadłość. „Zwykły” turysta może urządzić na miejscu piknik lub po prostu pospacerować po malowniczej okolicy – pobudowane na miejscu kładki i mostki może nie są arcymistrzowstwem pod względem estetyki, ale zdecydowanie nie rażą. Ponadto, jeśli na miejscu nie będzie akurat grupy autokarowej, to okolica będzie tam tak cicha i spokojna, jak to tylko możliwe w przypadku ryczącego wodospadu. Podczas naszej wizyty na miejscu nie było absolutnie nikogo więcej.
Na wodospad Ulim można również popatrzeć sobie z daleka, ale wiąże się to z pewnym ryzykiem, którego i nam przyszło zakosztować. Podjazd na pobudowany na dość wysokim wzgórzu punkt widokowy jest wąski i stromy, więc można zapomnieć o odwiedzeniu go w ramach standardowej wycieczki, a jadąc tam na własną rękę trzeba dysponować niezawodnym samochodem, najlepiej z napędem 4×4. Nasz środek transportu spełniał niestety tylko ten drugi warunek, w związku z czym rozkraczył się malowniczo mniej więcej w połowie podjazdu, udowadniając nam, że pracownicy ambasady w Pjongjangu nie tylko nie zapomnieli ojczystego języka, ale wręcz potrafią ubarwić go słowami, których celne użycie spotkałoby się z aprobatą najstarszych warszawskich szewców. Samochód, być może również pod wrażeniem, wreszcie odpalił, oddalając na pewien czas groźbę spędzenia nocy w betonowej altance gdzieś na środku terytorium nie do końca zrównoważonego mocarstwa atomowego. Jako że nasze zdjęcia zostały już zrobione, pozostało nam tylko ruszyć dalej.
Podobał Ci się ten wpis? Poczytaj inne notki o Korei Północnej! Możesz również polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.
Brak komentarzy