Mołdawskie drogi, czyli samochodem po Księżycu
Kiedy w maju 2017 roku ruszaliśmy do Mołdawii, byliśmy pewni kilku rzeczy. Wiedzieliśmy, że na miejscu spędzimy pięć dni; wiedzieliśmy, że będziemy poruszać się wynajętym samochodem (i byliśmy nawet świadomi, że lepszym niż ten, za który zapłaciliśmy, o czym poniżej); wiedzieliśmy również, że dzięki temu bez większych problemów uda nam się zobaczyć w tym kraju wszystko, co zobaczyć chcieliśmy, włączając w to kilka mniej znanych (o ile w Mołdawii są jakieś bardziej znane) atrakcji. Wielką niewiadomą było natomiast to, czy w ogóle przeżyjemy tę wycieczkę, zważywszy na legendy, jakie krążą o mołdawskich drogach…
Mołdawia, mimo iż jawi się krajem względnie małym, nie jest jednak obszarem pokroju Belgii, który przejeżdża się w ciągu kilkudziesięciu minut z południa na północ. Z tego względu postanowiliśmy z Beatą, że już pierwszego dnia naszego pobytu w tym kraju od razu skoczymy na północ, zostawiając sobie Kiszyniów na termin późniejszy. Ta część planu również nie byłaby możliwa do zrealizowania bez samochodu, jako że ze stolicy kraju do Bielców (gdzie mieliśmy spędzić pierwszą noc) jest w sumie 135 kilometrów, a my przylatywaliśmy po południu.
Jedną sprawą jest jednak wynajem (przypadkowo) zajebistej fury, a drugą owej fury prowadzenie po mołdawskich drogach.
Drogi w Mołdawii dzielą się zasadniczo na te w miarę bezpieczne i te kurewsko niebezpieczne. Do pierwszej kategorii można śmiało zaliczyć szerokie quasi-autostrady łączące najważniejsze mołdawskie miasta z Kiszyniowem. SPOD stolicy bez żadnych problemów (i szybko) dostaniemy się do Bielców, Soroków, Orgiejowa, Komratu czy nawet Tyraspola (a więc i na lotnisko; w tym ostatnim przypadku mówię tylko o ewentualnych niedogodnościach natury fizycznej). Jezdnia jest szeroka, jak na razie dobrze utrzymana, a innych uczestników ruchu jak na lekarstwo. Kluczowe jest tu jednak słowo „SPOD”, którego użyłem powyżej.
Jazda w samym Kiszyniowie to bowiem koszmar i doświadczenie, którego nie życzę żadnemu początkującemu kierowcy. Drogi wyjazdowe ze stolicy Mołdawii, podobnie zresztą jak jej ścisłe centrum, są w ciągu dnia permanentnie zakorkowane. Kiszyniów nie doczekał się jeszcze obwodnicy ani metra, w związku z czym miasto jest poważnie sparaliżowane przez tysiące samochodów w różnym (przeważnie przerażającym) stanie technicznym, które ze zmiennym szczęściem przemieszczają się z punktu A do punktu Chuj-wie-gdzie. Poza ogromnym ruchem, problematyczna jest jeszcze tutejsza, „specyficzna” kultura jazdy. Kierowcy napierają z każdej strony, wciskają się bez kierunków na boczne pasy (o ile te są w ogóle widoczne – nawet w centrum Kiszyniowa zdarza się, że jedziemy po prostu szeroką jezdną bez żadnych oznaczeń poziomych) i robią wszystko, by posunąć się te kilka metrów do przodu. Idzie się do tego przyzwyczaić, a po pewnym czasie człowiek zauważa nawet, że pomimo pozornego pandemonium wszystko jako-tako funkcjonuje (przez 5 dni nie widzieliśmy ani jednej stłuczki), ale pierwsze godziny za kółkiem w Kiszyniowie mogą naprawdę sprawić, że strzeli Wam pikawa.
Drugą kategorią niebezpieczeństw są dziury. Żeby było jasne: dziury w Mołdawii to nie te niewinne pęknięcia, o których rozpisują się polskie gazety, wszem i wobec ogłaszając, że to skandal i jak można tak zaniedbać drogi. Nie, nie – kiedy wpadasz do dziury w mołdawskiej drodze, to istnieje spora szansa, że wypadniesz w Chinach. Zawieszenie naszego Passata co najmniej kilkukrotnie nie sprostało tym przerażającym kraterom i po każdym huknięciu modliliśmy się o to, żeby obsłudze AVISa nie przyszło do głowy sprawdzać stanu podwozia. Najgorzej pod tym względem jest zdecydowanie na północy kraju – dojazd do Saharny (nie mówiąc już o powrocie po ciemku) przypominał pełnoprawny rajd 4X4, z nagłymi zwrotami akcji, hamowaniami czy świadomością, że w tę konkretną dziurę po prostu wpadniemy i trzeba się z tym pogodzić. Z tego właśnie względu posiadanie na czas mołdawskich wojaży nowego samochodu było nieco stresujące, choć z drugiej strony w kiszyniowskich korkach błogosławiłem funkcję auto-off czy automatycznego hamulca ręcznego.
Jak to jednak dziadowie mawiają – nie ma tego złego. Mołdawia, poza drogowym krajobrazem przywodzącym na myśl powierzchnię księżyca oraz kulturą jazdy na poziome plasującym ją pomiędzy Kambodżą a Wietnamem, ma jednak pewne motoryzacyjne plusy. Udało mi się znaleźć całe trzy:
- Parkowanie: nawet w Kiszyniowie nikt nie wpadł jeszcze na pomysł stref płatnych, więc samochód można zostawiać właściwie wszędzie i na dowolną ilość czasu. Są pewnie jakieś granice, ale po tym, jak policja w Bielcach nawet nie zaszczyciła nas spojrzeniem w momencie, w którym wtarabaniłem się Passatem na miejsce 10 cm od przejścia dla pieszych, przestałem się zastanawiać, gdzie leżą. W Mołdawii zaparkujecie bez trudności, w tym nawet na pasie do skrętu i nikt raczej nie powie Wam złego słowa. Należy jednak przy tym myśleć taktycznie – istnieje spora szansa, że miejsce bezpośrednio za lub przed Wami zostanie uznane za wyjątkowo dogodne i ktoś Was po prostu dokumentnie zastawi. Aha. Jeśli chodzi o parkowanie w nocy, to – jak wszędzie – rekomendowany jest zdrowy rozsądek. Jeśli macie lepszą furę, a do tego na przykład na zagranicznych numerach, to na noc lepiej poszukać parkingu strzeżonego. Ich ceny są żenująco niskie (w Bielcach: ok. 50 lei – 10 PLN – za noc).
- Zatrzymywanie się poza miastem: to właściwie kontynuacja poprzedniego, choć nie do końca. W Mołdawii aż roi się od różnorodnych punktów widokowych. Większość z nich nie urwie Wam dupy, co nie zmienia faktu, że jeśli widzicie jakiś względnie ładny widoczek, to możecie się spodziewać, że za 50-100 metrów natkniecie się na rozjeżdżoną łachę, na której bez trudności się zatrzymacie. Pro-tip: postój zdjęciowy można wykorzystać na wysikanie się w pobliskich krzunach.
- Ceny paliw: najprościej mówiąc – cena litra benzyny (w maju 2017 roku) na stacji benzynowej pod samym lotniskiem w Kiszyniowie plasowała się na poziomie 15 lei (ok 3 zł). Biorąc pod uwagę niskie spalanie naszego samochodu i przejechany dystans (ok. 650 km), to wydatek rzędu 130 zł na paliwo był w zasadzie pomijalny. Diesel jest, rzecz jasna, jeszcze tańszy.
Jeśli więc ktoś by mnie spytał, czy do Mołdawii warto jechać samochodem, to odpowiem zdaniem złożonym: tak, warto, ale na pewno nie własnym. Z jednej strony, cztery kółka na podorędziu BARDZO ułatwiają podróżowanie w kraju, w którym większość publicznego transportu międzymiastowego ogarnia się za pomocą marszrutek (tanich, bo tanich, ale jednak wszyscy wiemy, jak długo potrafią jechać takie busiki – zresztą sami kilkukrotnie wyprzedzaliśmy je bez trudności); z drugiej jednak żal byłoby mi narażać własny samochód na nieprzyjemności związane z dyskusyjnej jakości mołdawską nawierzchnią. Myślę zresztą, że AVIS wlicza uszkodzenia zawieszenia w tutejsze ryzyko biznesowe.
Jest jednak jeszcze jedna ważna sprawa, która może zawarzyć na decyzji odnośnie samochodowej wycieczki po kraju – bądź co bądź – studni i wina. Jest nią absolutny zakaz prowadzenia samochodu pod wpływem alkoholu. Górny limit „promilowy” wynosi 0,0, a jego przekroczenie jest traktowane z najwyższą surowością (oczywiście zawsze można spróbować dać w łapę, ale… sami wiecie). Jeśli więc do Mołdawii jedziecie głównie dla wyśmienitego wina (a jest to niewątpliwie jedna z najważniejszych atrakcji tego kraju), to dobrze przemyślcie sposób transportu… albo po prostu weźcie ze sobą alkomat. My z Beatą na szczęście jesteśmy raczej typami piwnymi.
Chyba by mnie rozniosło, gdybym musiała stać w takim korku…
Chociaż z drugiej strony, nie codziennie trafia się możliwość poczucia (i to dosłownie) jak to jest uczestniczyć w rajdzie:D
Nie no – jest w tym trochę zabawy, zwłaszcza jak już się wie co i jak. Na początku to jak pierwsza jazda po zdaniu prawka ;).
28000 km przebiegu to raczej już dotarty 🙂
Dobra tam, przenośnia taka 😉
PODZIWIAM WAS ZA ODWAGĘ KTÓRĄ MIAŁYŚCIE JEŻDZIĆ PO DROGACH MOŁDAWII.
POCHODZĘ Z MOŁDAWII I SAM WIEM JAK STRASZNIE TO WYGLĄDA, JEDNAKŻE MIESZKAJĄC W POLSCE OD 10 LAT W 2018 ROKU ZDECYDOWAŁEM WYJECHAĆ DO RODZINNYCH STRON WŁASNYM SAMOCHODEM – PŁAKAŁEM. JECHAŁEM PRZEZ UKRAINĘ – MASAKRA (NIE LEPSZE SĄ DROGI) 50 KM OD GRANICY PÓŁNOCNEJ STRACIŁEM TŁUMIK.
JADĄC DO MOŁDAWII MOŻNA LICZYĆ NA WIESOŁĄ PODRÓŻ.
POZDRAWIAM.