Mała Tajlandia, czyli ku Bjorndalen
Podczas naszej mini-wyprawy na Svalbard w czerwcu 2016 roku praktycznie od razu odwiedziliśmy Longyearbyen, a zaraz po samym mieście połazililiśmy (albo pojeździliśmy) nieco po wschodniej części Adventdallen – czyli doliny polodowcowej, w której „stolica” Spitsbergenu leży. Musiało jednak minąć aż 8 dni, zanim wreszcie znaleźliśmy czas, aby nadrobić kierunek zachodni.
Jeśli, będąc na campingu w Longyearbyen, ustawimy się szeroko pojętą twarzą w kierunku bieguna północnego, to po naszej prawej stronie (i nieco z tyłu) znajdzie się samo miasto i to, co leży za nim (a więc znakomita większość opuszczonych kopalni węgla). Po lewej stronie z kolei zobaczymy dość wąską, płaską przestrzeń zajmowaną przez tutejsze lotnisko, a jeśli obrócimy się jeszcze trochę w lewo, natrafimy wzrokiem na raptownie wnoszące się masywy skalne, obsrywane regularnie przez tutejszą, nader liczną populację ptactwa. Te właśnie rejony postanowiliśmy odkrywać sobie powolutku, podczas naszych trzech ostatnich dni na miejscu, przerwy w spacerach zapełniając posiadówkami przy nazbyt szybko kurczącym się zapasie piwa.
Jeśli komuś przyszłoby na myśl udać się wzdłuż pasa lotniska w Longyearbyen, to przede wszystkim powinien zaopatrzyć się w broń. Ta okolica nie jest jeszcze formalnie miastem (domyślam się, że już niedługo), więc spacer po niej należy do gatunku – przynajmniej w teorii – nieco niebezpiecznych. Powód? Oczywiście misie polarne.
Takie środki ostrożności mogą nieco dziwić, zważywszy na to, że cały teren rozciągający się od kempingu aż do wlotu doliny Bjorndalen (a więc jakieś 4 kilometry lądu) zastawiony jest domami. To właśnie w tej części Spitsbergenu osiedlili się tutejsi Tajowie, a ich drewniane posiadłości rozstawione są regularnie co kilkaset metrów, tak by zapewnić spokój zarówno ich mieszkańcom, jak i sąsiadom. Na ich, nieogrodzonych zresztą, posesjach widuje się często pułapki na niedźwiedzie, mające za zadanie odstraszyć te drapieżniki. Taka „pułapka” to zazwyczaj nic więcej jak wyzwalany przez ruch, mocny flesz, który nagłym błyskiem oślepia zbyt ciekawskiego miśka, zmuszając go do ucieczki.
Kiedy już miniemy obszar gniazdowania rybitw i największe skupisko tajskich chałupek, dojdziemy do krańca lotniska. Jeśli mamy trochę cierpliwości (albo dysponujemy spisanymi timingami lądowań samolotów), to jest to chyba jedno z najlepszych miejsc na świecie na planespotting. Pas startowy kończy się kilkadziesiąt metrów od ścieżki, więc lądujące i startujące samoloty przelatują dosłownie nad głowami ewentualnych spacerowiczów, prezentując swoje podwozie (podsamolocie?) w pełnej glorii i chwale. Jest to tym bardziej atrakcyjne, że paręnaście metrów za ostatnimi lampami sygnalizacyjnymi zaczyna się morze. Gorzej, że samoloty na Spitsbergen przylatują stosunkowo rzadko (w 2016 roku były to dwie maszyny dziennie), więc planespotter powinien mieć dużo szczęścia… albo po prostu znać się na zegarku.
Dalszy spacer zaprowadzi nas z kolei do wlotu Bjorndalen (Doliny Niedźwiedzia) – kolejnej doliny polodowcowej, u wlotu której stoją ostatnie tajskie (ale nie tylko) domy w okolicy. Miejsce to jest szczególnie atrakcyjne dla tych dziwnych ludzi, których jara obserwacja ptaków. Sam się na nich nie wyznaję, więc wszystko, co mogę powiedzieć, to że jest tam całkiem sporo małych, trochę średnich i niewiele dużych. Wszystkie skrzeczą, latają jak dzikie i generalnie uprzykrzają życie tym mieszkańcom Longyearbyen, którzy zapewne wybrali to miejsce, by oddalić się od „zgiełku” miasta. Cóż – lepsze to, niż wizyta 30 promów wycieczkowych rocznie.
Większość ludzi, którzy nie mają w planach dalszych pieszych wypadów, na ogół kończy swoje spacery w okolicach Bjorndalen. Warto jednak zaznaczyć, że do wspomnianego wyżej Grumantbyen można stąd dojść pieszo. Nie jest to bardzo wymagający trekking, ale wybierając się na niego już na 100% MUSIMY mieć ze sobą broń i odpowiednie wyposażenie (w tym na przykład racę sygnałową). W samym Grumant nikt obecnie nie mieszka, więc trzeba się liczyć z tym, że podczas całej wycieczki będziemy zdani tylko na siebie. Na całe szczęście lato na Spitsbergenie oznacza, że przez cały spacer będzie towarzyszyć nam słońce, więc odpada strach przed łażeniem po ciemku. O podobnej przeprawie zimą lepiej w ogóle nie myśleć, jeśli nie ma się odpowiedniego doświadczenia.
Całość podobnego, w 100% darmowego spaceru od kempingu do wlotu Bjorndalen może zająć od 2 do X godzin, w zależności od tego, ile czasu chcecie spędzić na podziwianiu widoków. My na ten trekking wybraliśmy się w drugiej połowie dnia, pierwszą sromotnie marnując na kolejne zakupy i wynajem broni. Ponadto, opiekun kempingu powiadomił nas, że wieczorem na miejscu będzie ognisko z okazji przesilenia letniego, z którego to względu postanowiliśmy nie mordować się za bardzo. W końcu musieliśmy mieć siłę na chlanie.
Brak komentarzy