Martwe foki co trzy kroki, czyli rowerem po Adventdalen

Czwartego dnia naszego pobytu na Svalbardzie mieliśmy popłynąć do Barentsburga, ale – jak to często bywa – życie zweryfikowało nasze plany. Wieczorem poprzedniego dnia dowiedzieliśmy się, że nie zebrała się odpowiednio duża grupa, by rejs do tej post-radzieckiej miejscowości był opłacalny, w związku z czym musieliśmy zrewidować zamysły. To również wskazówka, by na Spitsbergenie zawsze być gotowym na podobną ewentualność i nie brać nic za pewnik. Weźcie pod uwagę fakt, że nawet minimalnie poza sezonem na miejscu jest stosunkowo niewielu turystów, a pomieszkujący rezydenci raczej nie wybierają się poza miasto w tygodniu, bo jakoś muszą zarobić na ten cholernie drogi chleb. Summa summarum, rano zdecydowaliśmy, że wybierzemy się na wycieczkę rowerową do Adventdalen.

Rower to popularna forma transportu wśród odwiedzających Longyearbyen. Piszę tylko o mieście, bowiem poza nim nie uświadczycie dróg, po których bez przeszkód można by przejechać tym starym, rozwalającym się crapem, który oferuje do wynajęcia Longyearbyen Camping. Nie to, żebym narzekał, ale jeśli ktoś kiedykolwiek wynajmował rower w Azji, to może mieć pojęcie, czego oczekiwać. To, że sprzęt jest norweski nie oznacza, że automatycznie ma pięciogwiazdkową jakość. Niektóre tamtejsze firmy turystyczne mają w swojej ofercie także przejazdy fat-bike’ami, czyli rowerami na grubych oponach, zdolnych pokonywać podmokłą ziemię czy śnieg. To jednak wymysł ostatnich kilku lat i jeśli już naprawdę macie ochotę na jakąś „niekanoniczną” rozrywkę, to chyba lepiej skorzystać z usług stajni, leżącej tuż przy wschodnim krańcu lotniska. Wynajęcie roweru to koszt 5 Euro za cały dzień pedałowania. W praktyce najdalej dojedziecie nim jednak tylko do Kopalni nr 7 (ostatniej funkcjonującej na miejscu), leżącej jakieś 15 km od Longyear, a i to tylko wtedy, jeśli dysponujecie niezłą kondycją (kopalnia znajduje się na końcu dość wymagającego podjazdu).

Rowery z Longyearbyen Camping

Tu Lucek jeszcze nie wiedział, co go czeka

Adventdalen to szeroka dolina polodowcowa, u wylotu której leży Longyearbyen. Mniej więcej ¼ doliny zalana jest wodą, tworząc stosunkowo płytką zatokę, wciąż przydatną dla statków cumujących w tym miejscu. Za sławnym znakiem z misiem, symbolicznie zamykającym miasto od strony wschodniej, teren nieco się wznosi, tworząc rozległą, bardzo podmokłą równinę, przez którą nawet w lato raczej nie da się przejść suchą stopą. Przemysł kopalniany poradził sobie z tym problemem poprzez zbudowanie asfaltowej drogi, położonej na wysokim nasypie. To właśnie tą drogą transportowany był węgiel ze wszystkich pobliskich kopalni i to nią można sobie raźno popedałować. Warto od razu powiedzieć, że Adventdalen nie jest najbardziej spektakularną z dolin, jaką można zobaczyć na Spitsbergenie. Umiejscowienie stolicy Svalbardu właśnie tutaj nie miało zadowalać turystów, a przemysł wydobywczy, więc sceniczne szczyty dookoła nie były priorytetem. Niemniej, dla kogoś, kto pierwszy raz pojawia się na Svalbardzie, okolica i tak stanowi nie lada atrakcję.

Adventdalen - droga na wschód

Droga na wschód – prosta jak w mordę strzelił

Ciekawostką jest sama nazwa „Adventdalen”. Najprawdopodobniej pochodzi od brytyjskiego statku Adventure, który w 1656 roku odwiedził to miejsce. Brytyjczycy nazwali okolicę Adventure Valley, a kiedy Svalbard dostał się pod zarząd Norwegii, nikomu nie zależało na tym, by przewracać nazewnictwo do góry nogami. Angielskie valley zamieniło się w norweskie dallen i tak już zostało do dziś.

Wycieczka w głąb doliny nie jest specjalnie wymagająca (jeśli nie liczyć ostatniego odcinka), ale wymaga podstawowej kondycji. Już od samego lotniska droga cały czas lekko się podnosi, a brak przerzutek w wynajmowanych rowerach sprawia, że każdy kolejny metr nad poziomem morza szybko czuć w udach i łydkach. Warto jednak powziąć ten wysiłek. Główną atrakcją – poza widokami na otaczające dolinę wzgórza i góry, są pozostawione same sobie zabudowania górnicze. Jadąc z Longyearbyen, miniemy po kolei Kopalnie nr 5 i 6, do których bez problemu możemy podejść lub podjechać z głównej drogi, chociaż polecam raczej tę pierwszą opcję. Konstrukcje rdzewieją na powietrzu i przy zachowaniu podstawowych środków ostrożności można chodzić po nich do woli, pamiętając jednocześnie o tym, że nie wolno przywłaszczać sobie niczego, co znajdziemy na miejscu (nie licząc, rzecz jasna, licznie zgromadzonych butelek po piwie i mocniejszych trunkach). Zaznaczę też, że eksplorując nawet tak nieoddalone od Longyear zabudowania, musimy mieć przy sobie broń – czy to własną, czy wypożyczoną. Tą kwestią zajmę się na blogu już niedługo.

Adventdalen - Kopalnia nr 5

Do Kopalni nr 5 jest kawałek

Po drodze miniemy także trochę porzuconego, ciężkiego sprzętu górniczego (którego zastosowania nieraz ciężko się domyślić) oraz stare lotnisko. Z tego co udało nam się dowiedzieć, to jest ono utrzymywane w stanie jako-takiej używalności po to, by w razie czego służyło za lotnisko rezerwowe dla mniejszych samolotów. Większe na pewno tam nie usiądą, bo zasadniczo jest to po prostu pas suchej, udeptanej ziemi, otoczony kilkoma instalacjami oświetleniowymi. W pobliżu lotniska można również natknąć się na wrak niemieckiego Junkersa 88, zniszczonego podczas wojny przez Brytyjczyków. Nie było to żadne spektakularne zestrzelenie, bo maszyna została ostrzelana z powietrza po tym, jak wylądowała (i nie mogła wzbić się ponownie), ale zawsze to jakaś ciekawostka.

Adventdalen - Stare lotnisko

Podobnych skupisk nie napotkamy na drodze wiele

Lucek, którego przygoda z rowerem skończyła się najwyraźniej na czterokołowcach z kijem za siodełkiem, nie zezwolił nam na wjazd aż pod Kopalnię nr 7 – jedyną czynną i dostarczającą węgiel na potrzeby Longyearbyen. Nie to, żebym sam palił się do takiego planu, bo podjazd faktycznie jest stromy, chociaż – poza kopalnią – na szczycie wzniesienia można odwiedzić kolejną stację radarową. Zamiast niej, jako nasz cel ostateczny obraliśmy Kopalnię nr 6, do której można dostać się po krótkim spacerze z drogi głównej.

Adventdalen - stacja EISCAT

Do radarów da się dojść, ale wymaga to nieco wysiłku

I tu, moi mili, przeżyliśmy krótką chwilę grozy.

Kopalniane słupy transportowe są bowiem „przystrojone” w bardzo niestandardowy, mrożący krew w żyłach sposób. Mianowicie – wiszą na nich martwe, wypatroszone foki.

Nie udało nam się dowiedzieć, kto owe foki patroszył i jak dawno temu. Klimat panujący na Svalbardzie dobrze konserwuje wszystko, co jest wystawione na jego działanie, więc wiszące na słupach truchła mogły mieć równie dobrze 5 miesięcy, jak i 5 lat. Widok nie jest przyjemny, tym bardziej, że wstępem do niego są góry kości, leżące pod pierwszą mijaną konstrukcją. Potem następuje ciąg wystawowy, prezentujący po kilka zwierząt na raz, zwisających z platform na grubych sznurach. Nie zazdroszczę temu, kto łażąc po okolicy samodzielnie natknąłby się na ten obrazek w zimie, podczas nocy polarnej – ja osobiście zapewne posrałbym się w gacie.

Adventdalen - martwe foki

Widok skutecznie pobudza dreszcze

Domyślamy się, że foki wiszą tam już od dłuższego czasu i raczej nie zostaną zdjęte, jako że stanowią – wraz z całą resztą kopalnianych zabudowań – część Dziedzictwa Ludzkości tych terenów. Jeśli się przełamiemy i pójdziemy dalej, trafimy pod samą kopalnię, gdzie spokojnie można spędzić trochę czasu na eksploracji rodem z serii gier Fallout, ale ze znacznie niższą (choć niezerową) szansą na nagłą śmierć. Swoje robią również roztaczające się ze wzniesienia widoki – przy dobrej pogodzie widać stąd nie tylko ostatnią kopalnię „z serii” czy stację EISCAT, ale także samo Longyearbyen i dalszą okolicę, upstrzoną zaśnieżonymi szczytami. A to wszystko przy niemal 100%-owej pewności, że będziecie jedynymi istotami ludzkimi w promieniu co najmniej pół kilometra.

Adventdalen - Kopalnia nr 6

Główny budynek Kopalni nr 6

To ostatnie sprzyja również napotkaniu jeszcze jednej atrakcji, miłej sercu każdego wielbiciela natury. Mowa o reniferach.

Svalbardzkie renifery to podgatunek endemiczny (matołom podpowiem, że chodzi o taki, który występuje tylko w tym rejonie i nigdzie indziej na świecie), występujący dość powszechnie na całym archipelagu i nigdy nieudomowiony. Na początku XX wieku zwierzęta te zostały niemal całkowicie wytrzebione, ale tym razem ludzie się opamiętali, dzięki czemu w 2011 roku w samym Adventdalen naliczono około 1000 sztuk tych sympatycznych, choć nieco przymulastych zwierząt. Z racji na brak poważnej ilości drapieżników, renifery svalbardzkie mają zasadniczo wyjebane na wszystko i chodzą sobie gdzie chcą, skubiąc trawę zarówno w Longyear, jak i poza nim. Ich samotnicza natura sprawia, że widuje się je raczej w małych grupkach, a czerwiec to dobra pora na sesje fotograficzne z ich udziałem, bowiem rogi przedstawicieli płci męskiej są wówczas w pełni rozkwitu. Jeśli lubicie takie zabawy, to do reniferów można podejść naprawdę blisko i zrobić im satysfakcjonujące zdjęcie. Nie słyszałem jeszcze, by zwierzęta te zrobiły ludziom coś więcej niż zepsucie fotografii poprzez nagłą ucieczkę z pleneru.

Svalbard - renifer

Jak widać, zdjęcia im nie przeszkadzają

Wszystkie te zabawy, włączając dojazd z/do kempingu, wynajęcie broni i samą wycieczkę z licznymi postojami, bez problemu wypełniły nam cały dzień. Na szczęście w drugą stronę głównie zjeżdża się z górki, więc powrót jest naprawdę przyjemny, zwłaszcza jeśli na miejscu czeka Was solidna kolacja i kilka piw, spożywanych w towarzystwie innych amatorów atrakcji Spitsbergenu. Czuliśmy się mocno uchetani, ale gotowi na to, co wyspa jeszcze można nam zaoferować.

Oczywiście, owo odczucie już następnego dnia okazało się kompletnie nieuzasadnione.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Svalbardzie lub o kontynentalnej Norwegii oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?