Longyearbyen Camping, czyli nasz dom na Svalbardzie
Longyearbyen Camping chlubi się mianem najbardziej wysuniętego na północ stałego kempingu na świecie. Warto jednak zaznaczyć, że to nie jego jedyny powód do chluby.
Kiedy początkowo planowałem noclegi na Svalbardzie, dość naturalnie sięgnąłem po to, co już dobrze mi znane – hostele. Kubłem zimnej wody okazały się ceny noclegów, oscylujące w granicach 150 zł od osoby; i to w przypadku czteroosobowych sal wspólnych w najtańszej tego typu placówce na Spitsbergenie, czyli Gjesthuset 102. Chcąc nie chcąc, zacząłem badać inne opcje i w ten właśnie sposób trafiłem w internetach na Longyearbyen Camping – miejsce, które oferowało możliwość spędzenia nocy we własnym namiocie za równowartość około 50 zł, a ponadto zapewniało, że miejsce na kolejny namiot zawsze się znajdzie (ergo – nie trzeba było nic rezerwować i płacić z wyprzedzeniem). Nie powiem, żebym szczególnie mocno jarał się pomysłem spędzenia 9 nocy w namiocie, kiedy temperatura otaczającego go powietrza miała raczej nie przekroczyć 6 stopni Celsjusza, ale jakąkolwiek inną opcję trudno było nazwać „budżetową”. Z tego względu doszedłem do wniosku, że co najwyżej po prostu zaciśniemy zęby i jakoś to będzie…
Uwielbiam te momenty, kiedy rzeczywistość nie tylko przegania oczekiwania, ale robi drugie kółko i z rozpędu kopie te pierwsze w dupę.
Przede wszystkim – lokalizacja. Longyearbyen Camping nie jest tak naprawdę zlokalizowany w samym mieście, co jest równocześnie przekleństwem i błogosławieństwem. O tym pierwszym przekonacie się podczas każdego z tych dni, kiedy będziecie zmuszeni drałować do Longyearbyen po zakupy czy w innym, choćby gastronomicznym, celu. 5 km spaceru może nie jest aż tak męczące, ale jednak odcina z Waszego czasu dość solidną porcję, a nie zapominajmy, że trzeba jeszcze wrócić. Tu jednak z pomocą przychodzi kempingowa flota rowerowa – za 100 NOK dziennie dostajecie do dyspozycji nieco rozklekotany, ale sprawny rower, na którym bez trudu w kilka minut dojedziecie do miasta, chociaż na pewno nie będzie to jazda typowo rekreacyjna i trochę się zmachacie. Lokalizację kempingu wspominam jednak pozytywnie z kilku innych względów. Przede wszystkim, lądujący w porcie turyści z wycieczkowców (opowiem o nich później) nie mają wpływu na to miejsce, dzięki czemu codziennie jest tu cicho i spokojnie; po drugie – bliskość lotniska zapewnia nie tylko możliwość momentalnego zakwaterowania i wykwaterowania (do głównego wejścia do kempingu jest z niego zaledwie ok. 500 metrów), ale także w miarę wygodny, darmowy dostęp do internetu, który na kempingu jest programowo wykluczony. Wreszcie, okolice Longyearbyen Camping to oaza spokoju, bezpośrednio przylegająca do rejonów, do których należy wyprawiać się po wyposażeniu w broń – w jego bezpośredniej okolicy znajduje się ptasi rezerwat, zaledwie kilkanaście domów tajskiej (tak, TAJSKIEJ – dojdziemy do tego) części społeczności miasta, wspomniane wyżej lotnisko (obsługujące zaledwie 2-3 loty dziennie) oraz bardzo, bardzo dużo zielonego terenu, na którym można po prostu usiąść i czerpać przyjemność z obcowania z naturą.
Jeśli chodzi o samo pole namiotowe, to trudno mówić tu o jakiś niesamowitych sprawach. Teren jest płaski i nieco podmokły (wieczna zmarzlina daje o sobie znać na każdym kroku), więc przydaje się brezentowa podłoga i dobra, gruba karimata, skutecznie odcinająca od zimna bijącego z gruntu. Teren został również pozbawiony płytko zalegających kamieni – wszystkie leżą luzem i służą wielu nocującym do zabezpieczania ich „domów” przed silnym wiatrem, będącym stałym gościem na kempingu. Obszar, na którym można rozbijać namioty jest bardzo duży, choć zaleca się łączenie w kupy – głównie z obawy przez rzadkimi, ale zdarzającymi się wizytami niedźwiedzi polarnych. Większy bagaż można bez obaw składować obok namiotu (to Norwegia, tam się nie kradnie) albo w składziku pod budynkiem serwisowym, jeśli boimy się sporadycznej mżawki.
Natomiast budynek serwisowy… O, to już naprawdę konkretna historia.
Tak naprawdę to właśnie budynek serwisowy stanowi o magii tego konkretnego kempingu. Zbudowane na palach (jak większość konstrukcji na wyspie) i otoczone obszerną werandą, to miejsce jest mocno bijącym sercem „noclegowni”, a od naprawdę przyzwoitego hostelu odróżnia go tylko i wyłącznie fakt tego, że goście sami muszą zadbać o swoje pokoje (chociaż zarówno namioty, jak i inny sprzęt kempingowy można wynająć na miejscu za stosunkowo niewielkie pieniądze). Głównym pomieszczeniem budynku serwisowego jest obszerna, ciepła kuchnia, mieszcząca nie tylko całą masę stołów i urządzeń kuchennych, ale także istną baterię gniazdek elektrycznych, do których dostęp jest nieograniczony. Jeśli ktoś planuje wyjazd stacjonarny z noclegiem właśnie na kempingu, to może śmiało odpuścić zabieranie ze sobą jakichkolwiek utensyliów kuchennych – wszystko jest na miejscu, a przy odrobinie szczęścia w szafkach znajdzie się także trochę spyży, pozostawionej przez poprzednich gości (nam przysłużyły się m.in. krem czekoladowy czy pieczywo, którego początkowo nie mieliśmy). Zasada jest jedna – wszystko, co zostaje w kuchni służy innym, także warto o tym pamiętać, zanim zostawicie w niej na noc kilogram świeżych krewetek, które kupiliście w sklepie za pierdylion koron. Lodówki oczywiście nie ma, ale kto potrzebuje lodówki, kiedy w lipcu za oknem jest średnio 5 stopni?
Wspomniałem, że zasada jest jedna? Skłamałem. Zasad jest w sumie dość dużo, włącznie z obowiązkiem zdejmowania butów w korytarzu (to taka skandynawska rzecz), sortowaniem śmieci, regułami przechowywania plecaków czy wreszcie zakazami: publicznego spożywania wysokoprocentowego alkoholu oraz… przysypiania w cieplutkiej kuchni (to kusi, ale od tego są namioty); ale wszystkie wynikają ze zdrowego rozsądku albo norweskiego prawa, co często jest tym samym. Warto jednak TYM RAZEM zapoznać się z regulaminem, który podpisujecie przy check-inie, żeby potem nie być zdziwionym.
W kuchni znajduje się także swoiste centrum aktywności – to tu znajdziemy tygodniowy spis wszystkich wycieczek, na które można się zapisać, prognozę pogody, kilka różnorodnych map czy biblioteczkę pełną lokalnych gazet i książek na temat Svalbardu i okolic. Z pewnym zaskoczeniem zauważyłem, że te ostatnie cieszyły się wręcz ogromnym powodzeniem wśród odwiedzających kemping – zwłaszcza podczas późnych godzin „nocnych”, kiedy słoneczna pogoda zniechęcała do pójścia spać.
Kemping oferuje gościom także czyste, schludne łazienki, a na zewnątrz – także 5 kibelków „szybkiego użycia” (przypomnę, że w budynku obowiązuje zasada zdejmowania butów w korytarzu, więc biegnąc za potrzebą czasem lepiej wybrać wersję chłodniejszą, ale bardziej zewnętrzną). Prysznic jest płatny – 6 minut gorącej jak diabelskie siki wody uzyskacie za równowartość ok. 5 zł (10 NOK) i spokojnie wystarczy to do tego, żeby ugotować Waszą skórę do poziomu medium-rare. Prawdę mówiąc, te 6 minut zalewającego mnie wrzątku były chyba najlepszym momentem każdego poranka na miejscu. Prysznic działa na żetony, które dostępne są – podobnie jak cały budynek – 24 godziny na dobę. Opłata za nie jest – jak to w Skandynawii – kwestią zaufania (płacimy do metalowego pudełka ustawionego w kuchni), nader często łamanego przez różnorodnych „spryciarzy”. Niemniej, taka sytuacja sprawia, że jeśli idąc rano pod prysznic zapomnicie portfela, to opłatę za niego możecie uregulować później. Identyczna sytuacja obowiązuje w przypadku innych płatnych przyjemności – pocztówek, znaczków, pamiątkowych pierdół oraz grubej jak deska czekolady Tony’s Chocolonely, która radowała nasze żołądki częściej, niż wypadałoby to przyznać.
Wreszcie – ludzie na miejscu. W odróżnieniu od hotelów w mieście (czasem z pominięciem hostelu), kemping wybierany jest przez ludzi, którzy na Svalbardzie przebywają nieco dłużej niż „standardowy” turysta (weekendowy albo „statkowy”). Regułą jest 5-7 dni, ale wśród bywalców budynku serwisowego znajdziemy także osoby, które planują pobyt dwutygodniowy, czy zgoła (kilku)miesięczny. Spotyka się również pilotów grup wycieczkowych, członków wypraw polarnych czy wreszcie osobników zwyczajnie chorych na Spitsbergen, odwiedzających go po raz cholera wie który. Najprościej mówiąc, wydaje się, że wszyscy ci, którzy na Svalbardzie zjedli zęby, jako swoje tymczasowe lokum wybierają właśnie gościnny kemping w okolicy lotniska. Podczas naszego pobytu przelotnie gościł na nim nawet autor bradtowskiego przewodnika, z którego korzystałem podczas swoich przygotowań – Andreas Umbreit; choć na pewno nie bez związku był tu fakt, że jest on jednym z założycieli tego miejsca. Dzięki takiej sytuacji ogólnej, wchodząc do kuchni budynku serwisowego wchodzicie do prawdziwej świątyni wiedzy nie tylko o Spitsbergenie, ale w istocie o całym archipelagu: ludzie non-stop wychodzą lub wracają z długich wycieczek, przynoszą wieści ze szlaku, wymieniają się informacjami, doradzają i opowiadają historie. Tak właśnie wyobrażam sobie funkcjonowanie basecampu pod jakimś kilkutysięcznikiem – miejsca zbudowanego nie tyle na trwałych fundamentach, co na ludziach je tworzących. Jeśli miałbym złożyć listę rzeczy, z którymi najbardziej tęsknię w związku z wyprawą na Svalbard, to to konkretne pomieszczenie znalazłoby się w pierwszej trójce.
No, a mówiąc o ludziach nie mogę również nie wspomnieć o Martinie – mówiącym czterema albo pięcioma językami gospodarzem kempingu, który pełnił tę funkcję podczas naszej „kadencji”. Ten radosny Czech, pomimo chronicznego niewyspania i licznych obowiązków na miejscu (z których najbardziej irytującym było przypominanie ludziom, że mają nie tylko umyć naczynia po sobie, ale także je wytrzeć i schować do szafki), odpowiadał na nasze pytania (jakkolwiek głupie by one nie były – zwłaszcza na początku), zorganizował epickie ognisko z okazji przesilenia letniego, a także zawsze znajdował czas, żeby pogadać o tym, co robiliśmy danego dnia, od czasu do czasu rozwalając przy tym piwko czy dwa. Wiem, że aby to przeczytać zapewne nauczy się polskiego, dlatego tak mu słodzę, licząc na rabat przy okazji następnego pobytu.
Tak czy owak, w ciemno mogę powiedzieć, że Lonyearbyen Camping to jedyne miejsce noclegowe dla tych, którzy chcą ze Svalbardu wyciągnąć 100% wrażeń. W tym miejscu przygoda nie tylko się nie kończy, ale także sama aktywnie Was szuka – więcej niż raz widywaliśmy, jak grupy trekkingowe skrzykiwały się w kuchni na wspólne, dalsze wyjścia w zaledwie kilka minut od przekroczenia progu budynku. Ten klimat ma w sobie magię, płynącą nie tylko z 6-minutowego prysznica, za którym będziecie tęsknić cały dzień.
A żeby nie było, że pokazałem mało na zdjęciach, to zapraszam jeszcze na krótki film, w którym postarałem się pokazać, jak Longyearbyen Camping wygląda na żywo:
Podziwiam, niby nie do końca spartańskie warunki, ale gdybym za każdym razem, kiedy chcę wziąć prysznic miala płacić kasę – a woda lała by się mniej niż 10 minut, to chyba umarłabym tam 😀 Jakoś bardziej mnie to zniechęca niż zimne noce w namiocie 😉 Podziwiam!
No bez przesady – te 6 minut wystarczało z nawiązką, zwłaszcza że leciał naprawdę wrzątek. Poza tym kto marnowałby czas pod prysznicem, skoro było tyle do zobaczenia :).