Grzybobranie nad Danau Toba
Dawno, dawno temu (a dokładniej w okolicach roku 70 000 p.n.e.) w Indonezji naprawdę mocno pierdolnęło. Ni z tego nie z owego, wulkan Toba wyrzucił w górę ponad 1000 km gruntu, niemal w jednej sekundzie zamienionego w stan gazowy. Konsekwencje wybuchu były przerażające – także dla raczkującej wtedy rasy ludzkiej. Tony gazu unoszące się w powietrzu tak zamotały w atmosferze ziemskiej, że średnia temperatura w niektórych rejonach planety spadła o około 20 stopni Celsjusza. Opadający po erupcji popiół pokrył 6-centymetrową warstwą praktycznie całą Azję, a światło słoneczne musiało przebijać się przez czarne chmury przez kolejne 6-10 lat. Szacuje się, że kilkaset gatunków zwierząt na całym świecie nie przeżyło eksplozji i okresu „zaciemnienia” po niej, a przerzedzona ludzkość jeszcze przez następne setki (sic!) lat musiała radzić sobie z konsekwencjami odkaszlnięcia wulkanu Toba. Największa erupcja wulkaniczna świata nieomal starła nas z powierzchni Ziemi.
Zakrawa na ironię, że teraz nad powstałe po erupcji jezioro przyjeżdżamy głównie po to, żeby trochę się zabawić i odpocząć.
Już parę lat temu jezioro Toba było jednym z tych miejsc na mapie Sumatry, które przeżywało regres turystyczny. Po kilku latach dobrej passy, zbiornik wodny dość szybko zniknął z TOP 5 najpopularniejszych indonezyjskich atrakcji, zastąpiony przez te indonezyjskie perełki, które znajdowały się na Jawie lub w jej bezpośrednich okolicach. Wakacyjni imprezowicze również znaleźli sobie nową miejscówkę – sławetne full moon parties grupowo przeniosły się do Tajlandii. Okolice Toba opustoszały i – jak to ładnie ujęto w przewodniku Lonely Planet – utarta ścieżka przeniosła się poza utarte ścieżki.
Przyznam jednak szczerze, że taka sytuacja nie budzi we mnie zdziwienia. Jakkolwiek jezioro Toba nie byłoby wielkie, to tutejsze krajobrazy nie powalają na kolana. Próżno szukać tu kojarzonych z azjatyckimi plażami urokliwych skałek, nisko pochylających się palm czy lazurowej wody. Nie znajdziemy tu też zbyt wielu ośrodków, które kojarzą się z relaksem na pełnej pycie, w towarzystwie roznegliżowanych Azjatek, wszędobylskich masażystów i drinków z palemką. Zamieszkujący brzegi jeziora Batakowie to nacja niezwykle uprzejma i gościnna (teraz, bo kiedyś było inaczej), ale raczej nienawykła do upijania turystów na umór. Gros turystów spragnionych dzikich imprez w świetle pełni doszło więc pewnie do wniosku, że jest tu po prostu za spokojnie. Na zasadzie samospełniającej się przepowiedni tak też ostatecznie się stało i Parapat oraz Tuk-Tuk, czyli dwa najpopularniejsze miasteczka w regionie, czasy turystycznego oblężenia mają zdecydowanie za sobą. Swoją rolę odegrał tu też zapewne dojazd, bowiem my, aby dojechać do Parapat z Kutachane w 2009 roku, musieliśmy spędzić w środkach transportu ponad 10 godzin, przesiadając się 3 razy.
Na środku największego jeziora w Azji znajduje się Palau Samosir – wyspa wielkości mniej-więcej Singapuru, na której skupiają się niemal wszystkie turystyczne aktywności w regionie. Miejscowość Tuk-Tuk, w której spędziliśmy zaledwie 1,5 dnia, leży z kolei na niewielkim półwyspie, znajdującym się w „środkowej” części wschodniego wybrzeża Samosiru (Samosiry?). Tenże półwysep bez większego problemu można obejść w ciągu jednego, zyskując jako-taki ogląd zarówno na samo Toba, jak i na „wnętrze” dużej wyspy. Zachowując szczerość, to widoki są tu raczej przeciętne, a znacznie większą atrakcją jawił nam się na przykład batacki (a więc zasadniczo chrześcijański) pogrzeb, akurat odbywający się po sąsiedzku z naszym hostelem Liberta… Swoją drogą bardzo tanim (ówcześnie 25 tys. rupii za pokój dwuosobowy).
Muszę jednak uściślić, że my nie przyjechaliśmy nad Toba dla widoków czy Bataków. Mieliśmy jeden, konkretny cel i był on głęboko zakorzeniony w zamierającym, imprezowym charakterze tego regionu. Chcieliśmy tu bowiem znaleźć…
Indonezyjskie magiczne grzybki
Nie jestem ekspertem od naturalnych dragów, więc o indonezyjskich grzybkach halucynogennych usłyszałem dopiero podczas planowania wyjazdu do tego kraju. Na miejscu są one legalne lub chociaż półlegalne, w wyniku czego można je kupić w wielu punktach kraju, zazwyczaj kojarzonych z wydającymi fury hajsu, białymi turystami.
Obszar jeziora Toba znany jest (podobno) z jednych z najlepszych i „najbardziej magicznych” grzybów w regionie, a status umierającego, ale jednak kurortu sprawia, że można je tu dostać bez większego problemu.
Magiczne grzybki są zazwyczaj serwowane na jeden z dwóch sposobów: w omlecie albo w herbacie. Same grzyby nie są specjalnie dobre – ich smak budzi skojarzenie z uwalanym w błocie ślimakiem. Z tego względu dodatek jajek wydaje się niezbędny, a herbatę pije się na wydechu, szybkimi haustami. „Początkującym” poleca się oczywiście wybranie tylko jednego ze sposobów podania, ale że nas była piątka, to oczywiście musieliśmy zamówić oba. Jeden grzybkowy omlet kosztował nas 60 tys. rupii, a porcja grzybowej herbaty – 10 tys. rupii. W tej drugiej oczywiście „ładunek” jest bardziej rozcieńczony; w omletach jest z kolei skoncentrowany na tyle, że nie poleca się jedzenia więcej niż połowy na jedną osobę.
My, jako niedoświadczone ćpuny, zjedliśmy rzecz jasna dwa omlety, a do tego pochłonęliśmy nie tylko herbatę, ale też wszystkie grzyby, z których była zaparzona, te ostatnie obficie polewając keczupem. Początkowo wydawało nam się, że niewiele nam to dało, ale kiedy jedno z nas zaczęło się niekontrolowanie chichrać obserwując rozpoczynający się występ lokalnej grupy tanecznej, wiedzieliśmy już, że jesteśmy w domu.
Następne kilka godzin pamiętam jak przez mgłę. Na pewno wracaliśmy na piechotę do hostelu, gadając jedno przez drugiego i śmiejąc się praktycznie cały czas. Laliśmy ze wszystkiego – od głupiej nazwy śliwek węgierek, przez pstrykający włącznik latarki, aż po samą obecność księżyca w pełni. Poruszaliśmy się dość powoli, ale nie przeszkodziło nam to w ruszeniu biegiem za skolopendrą, która nagle pojawiła się w świetle latarki, a następnie od razu czmychnęła. Przypominam sobie również kilka sekund strachu, kiedy zorientowałem się, że śmieję się tak intensywnie, że nie mogę zaczerpnąć tchu i zaraz zacznę się dusić.
Faza skończyła się po kilku – zapewne dwóch albo trzech – godzinach, kiedy oglądaliśmy wspólnie jakiś film na laptopie. Jedna z damskich uczestniczek wyjazdu w jednej chwili śmiała się, a w następnej już spała, płynnie i bezkonfliktowo przechodząc z jednego stanu do drugiego.
Konsekwencje? Praktycznie żadne. Dziewczyny były trochę zmęczone, ale brak towarzyszącego spożywania alkoholu sprawił, że „grzybowy kac” miął im od razu po zjedzeniu śniadania. Ciekawą cechą indonezyjskich magicznych grzybków jest także to, że nie uzależniają fizycznie, także są jednym z najbezpieczniejszych środków tego typu, jakie można dostać na świecie. Rzecz jasna, czymś zupełnie innym jest uzależnienie psychiczne. Ja sam tak dobrze wspominam swój pierwszy odlot na tej substancji, że z chęcią powtórzyłbym całą akcję. Z tego względu lepiej skończyć na jednym, może dwóch razach, a potem zawinąć się gdzieś indziej, żeby nie wpaść w grzybowy ciąg.
Nasze doświadczenie musiało pozostać jedynym. Następnego dnia rano okazało się, ze z powodu wyborów powszechnych w Indonezji pozmieniały się rozkłady jazdy lokalnych autobusów. Postawiło nas to przed koniecznością skrócenia pobytu nad jeziorem Toba i jak najszybszego udania się do Bukkitingi, gdzie już czekały na nas kolejne, tym razem nieco bardziej „grzeczne” atrakcje.
Bardzo fajny wpis, polecam poza tym przyjrzeć sie tematowi https://www.psychodelicroom.pl/Psychodeliki_w_leczeniu_depresji