Ucieczka z Penang wczoraj i dziś
Sięgając pamięcią wstecz na pewno nie mogę powiedzieć, że Kuala Lumpur zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. Tak naprawdę pamiętam głównie uciekanie przed deszczem, trochę bazarów, plac Merdeka (ten była akurat całkiem fajny) i to, jak usiłowałem zrobić sobie godne selfie pod Petronas Towers. Już chyba wtedy doszedłem do wniosku, że większość wschodnio-azjatyckich stolic – może poza Bangkokiem – to miasta, w których trzeba zobaczyć, co jest do zobaczenia, a potem czym prędzej z nich spierdalać. Na tym konkretnym wyjeździe w powyższym przeświadczeniu utwierdziła mnie dodatkowo Jakarta, ale nie uprzedzajmy wypadków. Przyznam jednak, że malezyjską część naszej wyprawy potraktowałem bardzo po macoszemu, w pełni zdając się na jednego z członków składu – Jana – który był odpowiedzialny za tę część trasy.
O tym, jak głęboko zabrnąłem w tłuste fałdy ignorancji może też świadczyć fakt, że dopiero po sprawdzeniu notatek z podróży zorientowałem się, że zaiste po jednej nocy w Kuala Lumpur wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy do George Town na wyspie Penang. Co śmieszniejsze, w dniu pisania tej notki ktoś w robocie zapytał mnie, czy tam byłem, a ja z pełną stanowczością stwierdziłem, że nie.
Jak się okazuje, na Penang jednak byłem, a dodatkowo nawet coś tam udało mi się zobaczyć. Nie było to jednak George Town, które już na niejednym blogu dostało ukwieconą laurkę (wydaje mi się jednak, że dekadę temu znacznie ciężej było znaleźć tam street-art, z którego miasto jest teraz znane – sprawdźcie tutaj), a Park narodowy Penang.
Park narodowy Peneng
W 2009 roku z George Town do parku narodowego można było dojechać w godzinę, a za tę przyjemność płaciło się 3 ringity (teraz to około 2,6 zł, więc podejrzewam, że wtedy jeszcze mniej). Aby zaoszczędzić na dojazdach i nie spieszyć się za bardzo, hostel znaleźliśmy sobie na miejscu – zajęło to trochę czasu, jako że pierwsze dwa przybytki zasadniczo niewiele różniły się od kartonu rozłożonego na ulicy.
Spacer po parku narodowym Penang to – dosłownie – leciutka przebieżka nad brzegiem morza (o ile nie zamierzacie na własną rękę włazić do dżungli). Po zasadniczej części tego obszaru idzie się wygrodzoną i wybetonowaną trasą, a po drodze „zalicza się” kolejne przystanki. Najsłynniejszym z nich jest chyba Monkey Beach (jakieś 1,5 godziny marszu od wejścia), czyli małpia plaża, na której – zgodnie z nazwą – powinno roić się od makaków. Za naszej bytności na plaży roiło się od turystów, a makaków nie uświadczono.
Nie jest jednak tak, że małpek w parku brak. Jeśli ktoś ma szczęście (ewentualnie śmierdzi skisłymi owocami), to na makaki natknie się wcześniej. Jak to zwykle bywa, w obecności tych małp lepiej obnosić się z okularami przeciwsłonecznymi, kolczykami i innym odbijającym badziewiem. No chyba, ze ktoś lubi przytulać naczelne, a następnie zbierać swoją własność spośród skórek owoców, błota i małpich odchodów.
Poza małpami, w Parku narodowym Penang można jeszcze pooglądać sobie trochę innych przedstawicieli miejscowej fauny, włączając w to całkiem spore kraby i naprawdę wypasione jaszczurki. Te ostatnie nijak mają się rozmiarowo do waranów z Komodo, ale jeśli ktoś w życiu nie widział na wolności gada dłuższego niż 20 cm, to i tak będzie pod wrażeniem. Ja byłem.
Wreszcie, oddalona od Małpiej plaży kafejka Lazy Boys Cafe oferowała w 2009 roku niewąsko sytą szamę. Tak przynajmniej zapisałem w swoich notatkach, a jeśli mam komuś wierzyć, to chyba sobie najbardziej. Zresztą, w Google Maps widzę, że knajpa istnieje do dziś, więc musi się czymś bronić.
Z Penang do Medan
Im dłużej patrzę w swoje zapiski, tym bardziej widzę, że te kilka lat temu niektóre rzeczy były prostsze (i może nawet fajniejsze) niż teraz. Na przykład taki prom z Penang do Belewan, czyli indonezyjskiej miejscowości mocno przytulonej do miasta Medan, położonego już na Sumatrze.
W 2009 roku jednostka ta kursowała niemal codziennie, a cały biznes miał się dobrze. Tknięty przeczuciem sprawdziłem jednak, jak jest teraz i z zaskoczeniem odkryłem, że usługa została zawieszona (prawdopodobnie) rok później, z powodu przynoszenia strat. Coś tam pływało jeszcze przez chwilę do położonej nieco dalej na północ Langsy, ale ta droga również została zamknięta – jednym z powodów było zapewne to, że na miejscu nie można było wyrobić indonezyjskiej wizy on arrival.
Szkoda, bo prom, na którego pokładzie przemierzyliśmy wody dzielące Malezję od Indonezji, był całkiem szybki, czysty i sympatyczny, a ponadto płynął przez wyjątkowo sceniczne lokalizacje. I nie piszę tego tylko dlatego, że nie będziecie w stanie sami tego sprawdzić. Z drugiej strony, droga morska była na pewno mniej ekonomiczna czasowo, bo po jej pokonaniu trzeba było jeszcze dotelepać się do samego Medan, do którego sami trzęśliśmy dupska przez godzinę (a do przejechania mieliśmy niecałe 25 km).
Obecnie z Penang na Sumatrę dostaniecie się latającym kilka razy dziennie samolotem. Cała operacja to 45 minut lotu (nie licząc, rzecz jasna, wcześniejszego pojawienia się na lotnisku), a jej koszt oscyluje w okolicach 30 dolców. Co ciekawe, za te circa 100 zł otrzymacie dość interesujące doświadczenie, jakim jest cofnięcie się w czasie. Startując samolotem z Penang o 18:30, w Medan wylądujecie dokładnie 10 minut wcześniej, czyli o 18:20. Za tę niecodzienno przygodę najpewniej dziękować będziecie słynnym liniom AirAsia, bo to właśnie ich samoloty latają do Penang najczęściej.
My jednak, podróżując wolniej i bardziej oldschoolowo, stawiliśmy się w Medan po kilku godzinach od wypłynięcia, akurat w porze kolacji. Nie dane nam jednak było zjeść w spokoju.