O tym, jak (prawie) spaliśmy w burdelu w Dżakarcie
Naszym następnym punktem postojowym po Bukkitingi była Dżakarta. Pomijając kwestię transportu (czyli dwóch lotów, za które w sumie zapłaciliśmy około 50 dolców), w stolicy Indonezji wylądowaliśmy późnym popołudniem i wtedy to wydarzyła się historia, która do tej pory pozostaje najtrwalszym wspomnieniem związanym z „Wielkim durianem”, jak czasem nazywa się śmierdzącą stolicę Indonezji.
Naszym priorytetem było znalezienie noclegu. Nie pamiętam już, czemu było to takie ważne, ale niewątpliwie w tej kwestii miały coś do powiedzenia przyciężkie plecaki oraz fakt tego, że całodzienna podróż nie wpływa pozytywnie na ogólnie pojęty współczynnik wypoczęcia organizmu. W którymś momencie dziewczyny były już tak wymęczone, że postanowiły rozbić obóz w napotkanym po drodze barze (kawowym – w końcu byliśmy na Jawie), a nas wysłały na poszukiwanie miejsca, w którym mieliśmy spędzić noc.
Szło nam mało sprawnie. W trzech chłopa odbiliśmy się od kilku hosteli, w których najzwyczajniej w świecie brakowało dla nas miejsca. Zrezygnowani trafiliśmy wreszcie pod przeszklony budynek, który z jakichś przyczyn wydał nam się hotelem. Nie przypominam sobie, czy to słowo zauważyliśmy na fasadzie, czy po prostu przywidziało nam się w delirce, ale ostatecznie weszliśmy do środka.
Mroczna sień nie zapowiadała niczego dobrego, ale machający do nas przyjaźnie jegomość, który z niej wyszedł, wlał nadzieję w nasze serca. Zapytany o to, czy trafiliśmy do hotelu, facecik uśmiechnął się szeroko i zapewnił, że tak, jak najbardziej i że tu na pewno odpoczniemy (albo coś w tym guście). Kiedy spytaliśmy, czy możemy zobaczyć pokój, chłop pokraśniał jeszcze bardziej, po czym machnął na nas ręką, co poczytaliśmy za sygnał nakazujący podążanie za nim.
Po krótkim spacerze przez nieoświetlone korytarze, stanęliśmy przed drzwiami, zza których dobiegał niemały harmider. Już wtedy czuliśmy, że coś jest nie tak, ale kiedy sklejkowe wrota stanęły otworem, zyskaliśmy całkowitą pewność.
To był, kurwa, zwykły burdel.
No dobra, może nie taki znowu zwykły. Na szeregu piętrowych łóżek gnieździło się kilka kobiet – mózg podpowiada mi, że raczej nie w rodzaju tych zjawiskowych – a w pokoju szybko dostrzegliśmy również kilka dzieciaków w różnym wieku. Kiedy pannice nas zobaczyły, nastrój w pomieszczeniu momentalnie się ożywił. Liczne hello! przeplatały się z come, come!, a nawet okazjonalnym you spend night here. Dziewczyny ewidentnie uznały, że gratka w postaci trzech białasów to coś, czego nie można wypuścić z rąk. Kilka z nich wstało szybko i zaczęło zmierzać ku nam, najprawdopodobniej w zamiarem wciągnięcia w czeluść tego pachnącego potem, niemytym siurem i pieluchami piekła.
Byliśmy jeszcze trzeźwi, także szybko porozumieliśmy się spojrzeniami, wydukaliśmy jakieś przeprosiny wraz z nieszczerą obietnicą powrotu, po czym szybkim krokiem wymaszerowaliśmy z przybytku. Krzyki zeźlonych niewiast goniły nas do samych drzwi wejściowych.
Po ochłonięciu, ostatecznie udało nam się znaleźć nocleg. Jakiś hotel „lepszej klasy” zlitował się nad piątką podróżników i zaoferował nam nocleg (ze śniadaniem!) w ostatnim, 4-osobowym pokoju. Oglądając wiekową Anacondę, przez kilkanaście minut rozkminialiśmy całą sytuację, zachodząc w głowę, gdzie właściwie miałby odbyć się cały akt, do którego zwyczajowo dochodzi w domu publicznym. Nie chciało nam się wierzyć, że dziewczyny robią to na miejscu, ale nie byliśmy aż tak ciekawi, by wracać i sprawdzać.
A jak Dżakarta?
No właśnie. Pisząc, że (prawie) nocowanie w burdelu jest moim najmocniejszym wspomnieniem ze stolicy Indonezji, chyba dość czytelnie sugeruję, że miasto nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia. Zasyfione, parne, śmierdzące i zadymione, jest jedną z tych azjatyckich stolic (podobnie jak Manila), z których chce się jak najszybciej uciec.
Jako-taką atrakcją jest pozostała po Holendrach stara część (zwana Kotą), po której od biedy można się przespacerować. Wielkim finałem takiej przebieżki są podobno cumujące w porcie Sunda Kalepa, tradycyjne szkunery (pinisi), ale nam nie starczyło cierpliwości, żeby do nich dotrzeć.
Dżakarty mieliśmy dość bardzo szybko. Już popołudniem następnego dnia znaleźliśmy się na dworcu kolejowym, skąd pociąg miał nas zabrać do Bogor. Ale to już jest temat na inną historię.
Nie Duńczykow tylko Holendrów 🙂
Lol, oczywiście że tak – tak to jest, jak się doczytuje po angielsku ;).