Tsminda Sameba dla leniwych
Tsminda Sameba to symbol Gruzji. Jeśli widzieliście kiedyś kartkę pocztową pochodzącą z tego kraju, to na 95% była na niej fotografia tego odizolowanego, położonego na górskim szczycie kościoła, stanowiącego alegorię gruzińskiej determinacji. Symbolika budowli trochę traci na doniosłości, kiedy okazuje się, że można do niej dojść dość lekkim, trwającym zaledwie 1,5 godziny spacerem, ale powiedzmy, że na zdjęciach tego nie widać.
My do Tsmindy Sameby wyruszyliśmy około godziny 10:30. Chcieliśmy wcześniej, ale gospodarze naszego homestaya nie chcieli nawet słyszeć o „szybkim” śniadaniu – jest to zresztą specyfika większości gruzińskich rodzin przyjmujących turystów. Po sytym posiłku, złożonym między innymi z zapiekanych serem ziemniaków i jajek na różne sposoby, udało nam się wreszcie wyrwać z matczynego uścisku naszych gospodarzy i ruszyć pod kościół.
Najsłynniejszy budynek sakralny w Gruzji położony jest na wysokości 2170 m n.p.m., ale pamiętajmy, że samo Kazbegi (czy też, obecnie, Stepancminda) odwala nam pierwsze 1750 metrów. Łatwo policzyć, że wzwyż daje nam to zaledwie nieco ponad 400 metrów, a więc wysokość niezbyt imponującą. Spacer jest bardzo prosty. Po wyjściu z zamieszkanego przez jakieś 2000 osób miasteczka wystarczy wejść na ścieżkę i podążać za oznaczeniami szlaku. Po drodze możemy do woli cieszyć się widokami, ale – z racji na dużą wysokość – radzę robić to w nakryciu głowy. Jego brak u Zosi zaowocował problemami, które ciągnęły się za nami przez kilka następnych dni.
Nie powiem z czystym sumieniem, że widoki po drodze są obłędne, bo jeśli jakieś widoki są obłędne, to pamiętam, że takie były. Tych nie pamiętam, więc nie były – proste. To co natomiast JEST obłędne, to moment wyjścia zza ostatniego przewyższenia, kiedy Tsminda Sameba pojawia się nagle przed naszymi oczami, wraz z górującym nad nim wiele kilometrów dalej szczytem Kazbek.
Pomijając otaczające go widoki, sam kościół Tsminda Sameba nie jest aż tak imponujący. Jego bryła nie odróżnia go specjalnie od innych, gruzińskich konstrukcji tego typu, a wnętrze również nie powala. Tak naprawdę największą atrakcją jest jego lokalizacja, a dodatkowo stanowi on świetny punkt orientacyjny podczas trekkingów po okolicy. My sami wybraliśmy się na krótki spacer w kierunku pobliskiego szczytu, z którego podobno miał być widoczny lodowiec Gergeti, ale tego ostatniego wreszcie nie uświadczyliśmy. Niemniej, nawet jeśli ktoś nie jest ogromnym fanem górskich trekkingów, to przebieżki po okolicach Tsmindy Sameby prawdopodobnie uzna za całkiem miłe doświadczenie. Dużym plusem jest tu doskonała widoczność, która bardzo ułatwia nawigację po szlakach.
Jak się jednak okazuje, pewnym wyzwaniem może być zejście spod kościoła z powrotem do miejscowości u jego podnóża – zwłaszcza jeśli mamy kaprys skrócić sobie drogę na dół. My wybraliśmy drogę przez las, która po przeróżnych perturbacjach, przebitkach przez prywatne posesje oraz zardzewiałe ogrodzenia, doprowadziło nas wprost pod pewną obórkę, gdzie – jak się okazało – pewna krowa właśnie wydawała na świat cielaka. Krowi poród bez asysty okazał się dość spektakularny, bowiem trafiliśmy na niego akurat w momencie, w którym cielaczek wystrzelił z matki z siłą, której nie spodziewałem się po bydlęcej macicy. Nieco zapętlony w pępowinę przeleciał z pyskiem w błocie jakieś 1,5 metra, po czym został troskliwie wylizany przez mamę, która momentalnie ogarnęła się po porodowej harówce. Z tego całego, naturalistycznego szoku nie zapamiętaliśmy, co ostatecznie stało się z pępowiną.
Kolejnym szokiem było dla nas to, jak bardzo zmęczeni byliśmy po tym „spacerze”. Oboje z Zosią potrzebowaliśmy drzemki, po której – z racji na niewielki rozmiar miasteczka – pozostało nam tylko skonsumowanie kolacji i kilku piw. Nie wiem, jak to wygląda teraz, ale w 2010 roku w Stepancmindzie po 18:00 nie dało się robić nic, co choćby bardzo odlegle można by skojarzyć z rozrywką. Na szczęście już następnego dnia się stamtąd zbieraliśmy.
*zdjęcia autorstwa Zosi K.
Brak komentarzy